30 lat po pogromie w Rostocku. „Porażka polityki”
25 sierpnia 2022Wraz z materiałem zapalnym wpadającym przez rozbite szyby pojawił się strach przed śmiercią. „Słonecznikowy dom” stawał w płomieniach. Stu Wietnamczków, pełnomocnik ds. obcokrajowców miasta Rostock oraz ekipa telewizyjna znaleźli się w pułapce. Jest 24 sierpnia 1992 roku. To już czwarty dzień rasistowskiego pogromu w schronisku dla azylantów i wietnamskich pracowników kontraktowych we wschodnioniemieckim mieście portowym Rostock. Lichtenberg jest gęsto zaludnioną nową dzielnicą miasta. Dominują tam ogromne wielopiętrowe budynki mieszkalne oddające urok nieistniejącego już "państwa robotników i chłopów". Schronisko dla obcokrajowców jest ozdobione kolorowymi płytkami z motywem słoneczników. Teraz „słonecznikowy dom” płonie. Ekipa telewizyjna filmuje rozgrywające się w ośrodku dramatyczne sceny. Ogień, gryzący dym, pozamykane drzwi, chaos i bieganina, sytuacja bez wyjścia.
„Teraz was zgrillujemy”
Przed budynkiem trwa w najlepsze balanga. „Teraz będziecie grillowani” – krzyczy rozochocony tłum do uwięzionych w środku. Tysiące ludzi oblegają wieżowiec, w którym mieści się schronisko. W środku są młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Każdy, kto podsyca ogień, przyjmowany jest przez tłum wiwatami. Towarzyszy temu hajlowanie, powiewają flagi Trzeciej Rzeszy, panuje rubaszna atmosfera. Jeden z polityków stara się uspokoić sytuację: „Przecież to są ludzie!” - krzyczy. W odpowiedzi tłum wykrzykuje: „To nie są ludzie”.
Nie ma policji, bo została wycofana, a straż pożarna nie może przedostać się do płonącego budynku i uwięzionych w nim ludzi. Rozbawiony motłoch blokuje drogę służbom ratowniczym i skanduje: „Niemcy dla Niemców, precz z obcokrajowcami”. Państwo dopuściło do tego, by zapanowała nienawiść i tylko cudem nikt nie przypłacił życiem zajść w Lichtenhagen.
– Przeżyłem szok – wspomina Hajo Graf Vitzthum von Eckstaedt, który mocno angażuje się w działalność rostockiego stowarzyszenia „Bunt statt Braun” ("Kolor zamiast brunatnego"). Ta bezpartyjna inicjatywa walczy z prawicowym ekstremizmem i jego zapleczem. – To był jeden z tych ekscesów, które musiały się wydarzyć. Rząd federalny i rządy landowe zawiodły na całej linii – stwierdza Vitzthum von Eckstaedt, którego do dziś wydarzenia te mocno poruszają. Rostock-Lichtenhagen był pierwszym pogromem od zakończenia rządów terroru narodowych socjalistów. Dla działacza jest jasne, że politycy w Rostocku nie tylko odwracali wzrok, lecz „wykorzystali to wydarzenie”.
Czasy przełomu
Niemcy przeżyły burzliwe czasy na początku lat 90. Kanclerz Helmut Kohl rządził krajem od dziesięciu lat. Po szaleństwie zjednoczenia w 1990 roku nastąpił upadek gospodarki wschodnioniemieckiej, a potem całego społeczeństwa na wschodzi kraju. W tym samym czasie w Niemczech nastąpił gwałtowny wzrost imigracji. Wraz z upadkiem muru runęła również żelazna kurtyna: setki tysięcy ludzi z byłego Związku Radzieckiego i Europy Wschodniej przeniosło się do Niemiec.
Od dłuższego czasu klimat społeczny w kraju stawał się coraz gorętszy. Skrajnie prawicowa subkultura skinheadów usiłowała opanować ulice na zachodzie i wschodzie Niemiec. W całym kraju dochodziło do gwałtownych zamieszek. – W tym czasie panowała wielka niechęć wobec obcokrajowców i imigrantów, wobec Sinti i Romów – wspomina Vitzthum von Eckstaedt. Kierując się własnymi korzyściami, politycy świadomie do tego dopuścili.
Rząd Helmuta Kohla od pewnego czasu pracował nad drastycznym zaostrzeniem niemieckiego prawa azylowego. Powstało ono w 1949 roku jako reakcja na czasy dyktatury narodowego socjalizmu i dawało stałą i nieograniczoną ochronę osobom prześladowanym politycznie. Prawo to znalazło także swój zapis w konstytucji.
Obserwatorzy polityczni już wtedy spekulowali, że konserwatywny rząd kanclerza Kohla chciał wykorzystać zamieszki i protesty do wywarcia presji na socjaldemokratów, aby zgodzili się na poprawkę do konstytucji ograniczającej prawo do azylu. W myśl tej kalkulacji, opozycyjni socjaldemokraci obawiając się utraty głosów mieli ugiąć się pod nienawiścią tłumu i ograniczyć podstawowe prawo do azylu, a tym samym drastycznie ograniczyć imigrację do Niemiec.
Rasizm z wyrachowania
Okazuje się, że politycy świadomie dopuścili do wybuchu wrogich nastrojów w Rostocku i długo się temu bezczynnie przyglądali. W miesiącach poprzedzających pogrom przed centrum przyjmowania osób ubiegających się o azyl w Lichtenhagen utknęli Sinti i Romowie z Rumunii. Ponieważ ośrodek był przepełniony, osoby ubiegające się o azyl musiały koczować na trawnikach przed budynkiem. Jednocześnie władze miasta wzbraniały się przed rozwiązaniem problemu. Nie zadbały nawet o przenośne toalety, tym samym skazując napływających Rumunów na kpiny i przejawy wrogości.
Dla Mehmeta Daimaguelera, pełnomocnika rządu Niemiec ds. walki z antycyganizmem Rostock-Lichtenhagen jest symbolem wyniszczającej tradycji dyskryminowania Sinti i Romów w Niemczech. Także dlatego, że nigdy tak naprawdę nie zajęto się kwestią wymordowania setek tysięcy z nich w czasach narodowego socjalizmu. Według Daimaguelera po czasach nazizmu prześladowania były kontynuowane w innej formie.
Zjednoczenie, ale nie dla migrantów
Jako obrońca praw, autor książek i publicysta Mehmet Daimagueler od lat walczy z rasizmem i prawicowym ekstremizmem. Pogrom z 1992 roku mocno nim wstrząsnął. – Położył się cieniem na radość z powodu zjednoczenia – stwierdził pełnomocnik. Stale doświadcza on tego, czego doświadcza wielu Niemców z rodzin imigrantów, że odmawia się im niemieckiej ojczyzny. Oraz, że narodowa radość ze zjednoczenia idzie w parze z nową jakością rasizmu i nienawiści wobec części społeczeństwa. – Zjednoczenie było przeprowadzone przez Niemców dla Niemców, ale my migranci nie zaliczaliśmy się do nich. Nie zasiadaliśmy do okrągłych stołów ani na Zachodzie, ani na Wschodzie. Byliśmy postrzegani tak, jak chciano nas widzieć. Byliśmy bez znaczenia – uważa Mehmet Daimagueler.
W 1992 roku imigranci byli generalnie traktowani jako obcokrajowcy, nawet jeśli urodzili się w Niemczech. Obowiązywało prawo krwi, tzw. „lus Sanguinis” a nie prawo ziemi. Niemcami byli wyłączni ci, którzy mieli niemieckich rodziców.
Jako jeden z pierwszych przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego do Rostocku-Lichtenhagen przybywa w tym czasie Michael Friedmann. Jako sekretarz generalny Centralnej Rady Żydów towarzyszył jej prezesowi Ignacemu Bubisowi. Obaj byli przerażeni. I jak stwierdzili: „Na miejscu uderzał ciężar winy tych wszystkich, którzy temu nie zapobiegli”. Dochodzi do skandalu. Radny Rostocku z ramienia CDU odmawia Bubisowi i Friedmannowi przynależności do niemieckiej ojczyzny, bo są Żydami. – W Niemczech stale powtarzamy „nigdy więcej”, a potem docierasz do miejsca, gdzie wszyscy odwracają wzrok. Również policja i politycy – mówi Friedmann, który pracuje obecnie jako prawnik i publicysta.
Awans mizantropów
Michael Friedmann zastanawia się, czego Niemcy nauczyły się w ciągu 30 lat od pogromu? – Na korzyść zmieniło się, to że społeczeństwo obywatelskie staje w obronie godności człowieka – podsumowuje publicysta. Potwierdza to Hajo Graf Vitzmuth von Eckstaedt. Jednocześnie nie kryje sceptycyzmu podobnie jak Mehmet Daimagüler. – Gdyby społeczeństwo wyciągało wnioski, nie mielibyśmy tylu zabitych w rasistowskim ataku w Lubece w 1996 roku, nie mielibyśmy serii morderstw dokonanych przez samozwańcze Narodowosocjalistyczne Podziemie (NSU), nie mielibyśmy ataków prawicowych ekstremistów w Monachium w 2016 roku i w Hanau w 2020 roku – wylicza pełnomocnik ds. antycyganizmu.
Zdaniem Michaela Friedmanna wiele osób w Niemczech jest nadal w niebezpieczeństwie, ponieważ „mizantropi stali się potężniejsi w niż w 1992 roku”. Wraz z AfD powstała partia, która coraz bardziej otwarcie manifestuje swoje skrajne poglądy. „Wilki zrzuciły baranią skórę”.
Skutki pogromu z 1992 roku zmieniły Niemcy. 29 maja 1993 roku Bundestag głosuje za daleko idącym ograniczeniem prawa do azylu. To oziębła reakcja na wydarzenia w Rostocku-Lichtenhagen. Trzy dni później w mieście Solingen neonaziści podpalają dom i mordują pięć osób tureckiego pochodzenia.
Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na Facebooku! >>