60 lat od procesów ws. Auschwitz. „Druga wina”
20 grudnia 2023Kiedy Armia Czerwona wyzwoliła 27 stycznia 1945 roku niemiecki obóz zagłady Auschwitz-Birkenau zastała tam tylko 7 tys. więźniów. Resztę z ogółem 60 tys. SS krótko przed tym rozstrzelała lub ewakuowała wysyłając w kierunku zachodnim na Marsze Śmierci. W nazistowskim obozie w latach 1940 – 1945 zgładzono 1,1 mln ludzi: zagazowano w komorach gazowych, rozstrzelano, zabijano zastrzykami z fenolem, zakatowano. Wszystko to dokładnie dokumentowano. Przez 20 lat po wojnie zbrodnie te były tabu dla niemieckiej opinii publicznej. Także dla wymiaru sprawiedliwości. Obowiązywała zasada "grubej kreski". Era Konrada Adenauera, pierwszego kanclerza zachodnich Niemiec w latach 1949 – 1963, który sam był więźniem obozu koncentracyjnego, nacechowana była powszechną amnezją.
Przypadkowe znalezisko z Wrocławia
Do procesów oświęcimskich przed sądem we Frankfurcie nad Menem doszło właściwie przez przypadek. Pewien dziennikarz poznał w czasie kwerendy pod koniec 1958 roku więźnia obozu, który w czasie ostatnich miesięcy wojny był w płonącym Wrocławiu i uratował z archiwum policyjnego dokumenty, które przekazał dziennikarzowi. Ten zaś wysłał je do prokuratora generalnego Fritza Bauera w Hesji.
Bauer od razu rozpoznał niebywałe znaczenie tego przypadkowego znaleziska: dokumentów o egzekucjach w KL Auschwitz: z nazwiskami rozstrzelanych, ich morderców oraz z uwagami o przyczynach egzekucji. Każdy dokument był podpisany przez komendanta obozu Rudolfa Hössa. Widniały tam też podpisy jego adiutanta - Roberta Mulki. Na tej podstawie możliwe stało się wreszcie rozpoczęcie zbiorowego procesu oprawców z Auschwitz i obnażenie mechanizmu zagłady.
Niezłomny prokurator
W kwietniu 1965 roku Federalny Trybunał Sprawiedliwości przekazał jurysdykcję nad ściganiem zbrodni z Auschwitz do sądu krajowego we Frankfurcie nad Menem. Odpowiadać miał za procesy prokurator generalny Fritz Bauer. Bauer, jako Żyd i socjaldemokrata, w okresie przedwojennym sam był więźniem obozu koncentracyjnego. W 1938 roku udało mu się wyemigrować z nazistowskich Niemiec. Po wojnie należał w zachodnioniemieckim wymiarze sprawiedliwości do nielicznych i najbardziej zdeterminowanych funkcjonariuszy domagających się rozprawy z hitlerowskimi zbrodniarzami – nie z zemsty, lecz po to, aby wyrwać tę niechlubną przeszłość z otchłani niepamięci.
W tamtych czasach dla znacznej części polityków i pracowników wymiaru sprawiedliwości uchodził za tego, który kala swoje gniazdo.
W czasie trwania procesów Fritz Bauer zawsze pozostawał w cieniu, ale dopiął tego, żeby odbywały się we Frankfurcie nad Menem, by jako prokurator generalny Hesji mógł udzielać wsparcia swoim oskarżycielom. Bauer należał do nielicznych pracowników wymiaru sprawiedliwości, którzy nie mieli nazistowskiej przeszłości i słusznie czuł się osamotniony. „Kiedy opuszczam swój gabinet, wchodzę na teren nieprzyjacielski ” - mawiał o sobie.
Frankfurcki proces mógł rozpocząć się w 1963 roku także ze względu na to, że w 1958 roku w Ludwigsburgu otwarto instytucję mającą na celu badanie zbrodni hitlerowskich – Centralę Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych. Do tamtego czasu ścigano zbrodniarzy wojennych niesystematycznie, bez żadnych skoordynowanych działań. Trudno było też odnaleźć skłonnych do zeznań świadków. Wielu więźniów obozów koncentracyjnych, którym udało się przeżyć, nie chciało postawić stopy na niemieckiej ziemi. Dlatego wiele czasu zajęło przekonywanie ich do przyjazdu do Frankfurtu, by złożyli zeznania przed sądem.
Świadectwa grozy
Rozpoczęcie procesów oświęcimskich 20 grudnia 1963 roku skonfrontowało Niemców 18 lat po zakończeniu II wojny światowej z czymś, o czym nie chcieli wiedzieć. Do tego wszystkiego zbliżało się Boże Narodzenie. A tu w samym sercu zniszczonego działaniami wojennymi miasta w pobliżu ratusza rozpoczęto proces przeciwko Robertowi Mulce, adiutantowi komendanta obozu i pozostałym 21 oskarżonym członkom obozowej załogi. Mulka był najstarszy z nich.
Rozpatrzenie spraw trwało 183 dni, czyli 20 miesięcy. Akt oskarżenia liczył 700 stron. Do tego prokuratura przekazała 75 tomów akt. Znajdowała się tam m.in. ewidencja zgonów i zapiski komendantury obozu o łączności między obozami. Wszystko to zebrano w czasie pięcioletnich przygotowań do procesów.
Przesłuchanych zostało we Frankfurcie 359 świadków, w tym 248 byłych więźniów KL Auschwitz. Zespół sędziowski jeździł do Polski na wizję lokalną na terenie obozu, co w tamtych czasach, kiedy Europa była politycznie podzielona, umożliwił negocjując z peerelowskim rządem Międzynarodowy Komitet Oświęcimski. Dzięki temu można było obalić twierdzenia niektórych oskarżonych, że z okien swoich biur, czy też innych miejsc pracy nie widzieli, co się wokół nich dzieje.
Późne wyroki
Kiedy 19 sierpnia 1965 roku rozpoczęto trwające dwa dni czytanie wyroku, na sali sądowej zajęte było każde krzesło w miejscu przeznaczonym dla publiczności. Przez 20 miesięcy proces śledziło 20 tys. obserwatorów. Szczególnie procesem interesowała się zagranica. Sąd skazał oskarżonych na kilkuletnie lub dożywotne kary więzienia i dobitnie stwierdził, że nawet w świetle prawa nazistowskiego ich czyny były karalne.
Po frankfurckich procesach zapał zachodnioniemieckiego wymiaru sprawiedliwości do ścigania zbrodniarzy hitlerowskich znowu wyraźnie osłabł. Z 6,5 tys. esesmanów z załogi KL Auschwitz skazano tylko 29 – obliczył to niemiecki historyk Andreas Eichmüller. Ocalały z Holocaustu pisarz Ralph Giordano nazwał to „drugą winą”, mając na myśli porażkę (zachodnio-)niemieckiego wymiaru sprawiedliwości w odniesieniu do postępowania prawnego wobec własnej przeszłości. Trzeba było 40 lat, aż tzw. kłamstwo oświęcimskie, czyli celowe zakłamywanie faktów związanych z ludobójstwem, podlegało karze. Od kwietnia 2005 roku jest ono w Niemczech "przestępstwem podżegania do nienawiści".
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się na stronach Deutsche Welle w 2015 roku.