Berlińscy artyści: „Jeżeli nic się nie zmieni, wyniesiemy się do Warszawy”
3 listopada 2013Berlin jest innowacyjny, twórczy, otwarty na świat. Jego kapitałem jest kultura i sztuka. Znaczenie kreatywnych dla miasta ujęły nawet w 2011 roku w umowie koalicyjnej rządzące Berlinem SPD/CDU deklarując, że będą ich wspierały we wzmożony sposób. Pustosłowie, stwierdzają dziś adresaci tego przesłania – środowisko kreatywnych. Są to aktorzy, architekci, muzycy, malarze, tancerze, choreografowie, nadzwyczaj bogata grupa artystów z kategorii nowe media. Berlin z nich żyje. Badanie przeprowadzone przez berlińską organizację turystyczną wykazało, że grubo ponad trzy czwarte turystów odwiedzających miasto przyciąga kultura i sztuka. Jasne, są to głównie muzea, berlińska architektura, komercyjne oferty, jak choćby Friedrichstadtpalast, ale też tętniące życiem kluby, galerie, teatry, festiwale.
- Do Rzymu ludzie jadą, żeby podziwiać przeszłość, do Berlina przyjeżdżają, żeby otrzeć się o przyszłość – mówi Christophe Knoch, rzecznik artystów kreujących tę przyszłość „Koalicji niezależnych twórców”. Koalicja skupia właściwie małe miasto, jakieś 40-50 tys. twórców. Połączyli siły wczesną wiosną ubiegłego roku, kiedy władze Berlina planując wydatki budżetowe na lata 2014/15, niezależnym twórcom przyznały całe 2,5 procent budżetu na kulturę, 10 mln euro.
Biedny ale seksowny
Berlin jest zadłużony. Nie jest tak jak Frankfurt nad Menem siedzibą banków, nie ma przemysłu, czy światowych koncernów tak jak Stuttgart, Monachium albo Duesseldorf. Stąd kultura. Mimo pustych kas budżet na kulturę sięga rekordowych 400 mln euro. Tyle, że gros idzie na utrzymanie instytucji kulturalnych, same trzy stołeczne opery pochłaniają trzy czwarte budżetu. 2,5 procent dla niezależnych twórców jest żałosną sumą. Przy czym – nie należy ich mylić tylko z poszukiwawczą, często profesjonalną, ale często też amatorską offową sceną. Niezależni berlińscy twórcy, to ogromna grupa renomowanych artystów, którzy zdecydowali się osiąść nad Szprewą, począwszy od Olafura Eliassona, poprzez grupy takie jak She She Pop czy Rimini Protokol, skończywszy na Sashy Waltz.
Państwowymi instytucjami nie są ani słynny instytut sztuki KW, ani Sophiensaele, Radialsystem czy Ballhaus Ost. Schaubuehne, Teatr Gorkiego, Hebel am Ufer, wszystkie bazują na niezależnych twórcach. Siłami niezależnych powstał fantastyczny projekt MicaMoca, razem z Uferstudios i warszawskim Instytutem Muzyki i Tańca, dający niezliczonym artystom możliwość pracy w Berlinie. Ze sceny niezależnych wyszedł nieżyjący już Christoph Schlingensief, zdolny reżyser i filmowiec, twórca „operowej wsi” w Burkina Faso. Dzisiejszy rzecznik „Koalicji”, prawnik i człowiek teatru Christophe Knoch był zresztą jego asystentem.
Wszystkich tych twórców przyciągnęły możliwości, jakie dawał Berlin, ten pozjednoczeniowy, w pierwszych latach po upadku muru. Panująca w mieście atmosfera przełomu, zderzenie zastanego, rozleniwionego Zachodu z dzikim, nieznanym Wschodem. Ale też czysto materialne zalety – tanie mieszkania, tanie życie, puste, czekające tylko na zasiedlenie całe kompleksy dawnych fabryk. Na tej atmosferze przełomu Klaus Wowereit, nadburmistrz Berlina ukuł swoje słynne „Berlin jest biedny, ale seksowny”. Udany slogan, chwytny, ale dziś już nie funkcjonuje.
Także do Berlina dotarła gentryfikacja. Uszlachetniają się całe dzielnice, o tani dach nad głową, o atelier za grosze coraz trudniej. Jeszcze 10-15 lat temu artysta był w stanie wyżyć za parę wieczorów przepracowanych w knajpie na rogu, dziś to już niemożliwe. - Gentryfikacji nie trzeba demonizować - zaznacza od razu Christophe Knoch. - Może być dla miasta pozytywnym procesem, o ile się nim rozsądnie kieruje. Kiedy jednak tak jak w większości europejskich metropolii, także w Berlinie, gentryfikacja polega na wolnej amerykance – nieważne, co kto buduje, modernizuje, ulepsza; nieważne za jaką cenę, ważne, żeby do miejskiej kasy wpływała gotówka – miasto traci kontrolę. I traci swoją jedyną w swoim rodzaju atmosferę. W porównaniu z Paryżem, Londynem, Monachium czy Hamburgiem Berlin ciągle jest jeszcze biedny, ale coraz mniej seksowny.
Pociąg do Warszawy
Koalicja niezależnych twórców wiedziała, że musi walczyć o swoje prawa, ale musiała dopiero wypracować koncepcję działania. Ktoś rzucił pomysł: – To może nazwiemy ją „Bye bye Berlin”, wsiądziemy do pociągu i ruszymy na wschód Europy. Pomysł był rzucony ot, tak, abstrakcyjnie, ale natychmiast większość krzyknęła: – O tak, to jedziemy do Warszawy – mówi w rozmowie z Deutsche Welle Christophe Knoch. I jak z rękawa sypie nazwiskami polskich artystów, aktywnych w Berlinie: Artur Żmijewski, Igor Stokfiszewski i Krytyka Polityczna, znana zwłaszcza z gdańskiego Teatru Dada von Bzdülöw Kasia Chmielewska, Karol Tymiński i Ramona Nagabczyńska, kuratorka Marta Keil...
Twórcy z Polski przywożą z sobą niesłychany ładunek energii i rodzaj nowej, zaraźliwej ciekawości. Tej, która jest też w Warszawie. Też w Belgradzie czy Budapeszcie, tyle, że Belgrad jest zajęty rozpracowywaniem swojej pomiloszewiczowskiej traumy, Budapeszt, wiadomo, katastrofa Orbana i jego ludzi. Warszawa natomiast jest w miarę stabilna politycznie i jest eldoradem dla artystów. Ośrodki kultury, takie jak choćby Centrum w Ruchu, dopiero powstają. Wszystko to sprawia, że Warszawa kojarzy się twórcom z przestrzenią, w szerokim znaczeniu.
Nawet, jeżeli życie w stolicy Polski jest trudniejsze i droższe, niż w Berlinie, Warszawa przyciąga. Jeszcze Berlin jest tym miejscem artystycznego dyskursu, ale, mówi Christophe Knoch: „Kiedy pytamy absolwentów Akademii Sztuki w Berlinie, dokąd się wybierają, mówią - Belgrad, bardzo wielu Warszawa, też Sankt Petersburg. Mało kto mówi - Berlin”.
Warszawa jest tą wizytówką, ale w równym stopniu fascynują inne miasta; Gdańsk, Białystok, Lublin, Łódź, Wrocław, Wałbrzych. – Atmosfera jest przesycona tym, co przychodzi do nas z Polski i ciekawością Polski. Kiedy jeszcze 2-3 lata temu mówiłem komuś, że jadę do Szczecina, słyszałem: Co? To przecież strasznie daleko. Gdybym powiedział Paryż albo Kolonia – o tak, ciekawe, ale Szczecin? Ludzie, przecież to godzina drogi! Dzisiaj nikt już się nie dziwi – stwierdza Christophe Knoch, w swoim imieniu i reprezentacyjnie dla "Koalicji niezależnych twórców".
Połowiczne zwycięstwo
Może największym osiągnięciem Koalicji - obok spektakularnego zrzeszenia się tylu indywidualności, niezależnych twórców - były rozmowy z członkami berlińskiego parlamentu. Z 64 z 90 posłów CDU i SPD. Większość lokalnych polityków dopiero po tych rozmowach uświadomiła sobie, że sztuka, to nie tylko teatr, opera i muzeum - instytucje kulturalne z dyrektorem, administracją i stałym zespołem. Wielu nie miało pojęcia, że większość berlińskich teatrów nie ma własnego zespołu, tylko żyje od projektu do projektu i bazuje na niezależnych artystach. W głowach większości sztuką był obraz, rzeźba, przedstawienie teatralne, operowe. Poza to klasyczne, konserwatywne pojęcie sztuki wychylało się niewielu. Po rozmowach zaczęli patrzeć nieco inaczej.
We wrześniu br. władze Berlina postanowiły dołożyć do planowanych 10 mln euro dla niezależnych kreatywnych jeszcze 2,7 mln euro. Połowiczne zwycięstwo, bo na początek głównie w tym klasycznym obrębie, sztuk plastycznych, ale pierwszy krok został zrobiony. Pociąg obsadzony berlińskimi artystami tym razem jeszcze nie wyjedzie do Warszawy, ale indywidualnie jeżdżą czy tak czy owak. Fascynacja Warszawą, Polską rośnie w oszałamiającym tempie. W tym większym, im więcej artystów z Polski obecnych jest w Berlinie.
Elżbieta Stasik
red. odp.: Małgorzata Matzke