Czekanie na nowy rząd w Berlinie. Gra toczy się też o Europę
2 marca 2018Komisja Europejska szykuje się na jak najgorszy scenariusz, powiedział w ubiegłym tygodniu na wieczorze dyskusyjnym szef KE Jean-Claude Juncker. Trosk przysparzają mu zwłaszcza wybory parlamentarne we Włoszech (4.03.2018), mianowicie obawa, że nie wyłoni się z nich „żaden zdolny do działania rząd”. Juncker szkicował już nawet wizję turbulencji na rynkach finansowych, choć jak później korygował, został źle zrozumiany. Ale niepokoi go też wynik referendum niemieckich socjaldemokratów – bez zgody członków SPD nie dojdzie do skutku rząd wielkiej koalicji, a tym samym jedno z wiodących państw europejskich pozostanie nadal bez rządu.
Angela Merkel jak najbardziej zdaje sobie sprawę, że rząd w Berlinie ma też znaczenie dla Europy. – Potrzebujemy w Europie nowego przełomu – powiedziała w ubiegłym tygodniu w najnowszym oświadczeniu rządowym nt. polityki europejskiej. Także jeden z zapisów umowy koalicyjnej głosi, że 2018 jest rokiem, w którym muszą zostać wytyczone kierunki działania na przyszłość. Ale Merkel wypowiada się jeszcze jako kanclerz rządząca komisarycznie. Z nadzwyczajnego szczytu UE przyjechała z wrażeniem, że europejscy partnerzy oczekują od niemieckiej polityki teraz stabilnego rządu i tego, że członkowie SPD przystaną na koalicję z chadecją.
A jeżeli nie dojdzie w Berlinie do wielkiej koalicji? Wybuchnie w Brukseli panika? Może nie panika - uważa Janis Emmanouilidis z brukselskiego think tanku European Policy Centre. „Ale mielibyśmy do czynienia ze swego rodzaju niepewnością, bo też jeden z najsilniejszych europejskich aktorów nie miałby rządu, który jest w stanie uczestniczyć w podejmowaniu ważnych decyzji” – mówi Emmanouilidis. Dlatego Bruksela bardzo liczy na nowe wydanie wielkiej koalicji.
Merkel nie jest już „Frau Europa"
Nawet jednak, jeżeli dojdzie ona do skutku, Merkel nie jest już w Brukseli tą bezsporną wiodącą postacią, którą była do jesiennych wyborów w Niemczech. Postacią, którą amerykański magazyn „Time” nazwał kilka lat temu „Frau Europa” (po niemiecku). Kiedy prezydentem USA został Donald Trump, niektóre anglojęzyczne media stylizowały Merkel wręcz do roli przywódczyni całego zachodniego świata. Te czasy minęły. W końcu ubiegłego roku „Time” określił „następnym przywódcą Europy” prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Podczas gdy CDU Merkel wyszło z wyborów do Bundestagu mocno nadwyrężone, Macron był promiennym zwycięzcą wyborów prezydenckich. Kiedy Macron przyjmował trudnych gości, takich jak Trump, Putin i Erdogan, radząc sobie z nimi bez problemu, Angela Merkel spędziła minione miesiące na rozmowach sondażowych i negocjacjach koalicyjnych.
Macron nie prześcignął wprawdzie Merkel, ale – jak uważa Stefan Seidendorf, wiceszef Instytutu Niemiecko-Francuskiego w Ludwigsburgu – „intensywnie korzysta z instrumentów władzy Piątej Republiki”, dyplomacji czy wojska, by uwypuklić wpływ Francji w Europie i na świecie. Na europejskiej scenie prezentuje jedną propozycję reform za drugą i domaga się chociażby ministra finansów dla strefy euro i wspólnego budżetu dla państw tej strefy, na co sceptycznie patrzy w Niemczech zwłaszcza chadecja. Po raz kolejny Berlin jest w defensywie – krytykuje szef FDP Christian Lindner. Jego zdaniem Francja w międzyczasie „awansowała na dyrygenta”. A powielanie paryskich pomysłów nie może przecież oznaczać kursu przyjętego przez przyszły niemiecki rząd – zaznacza Lindner.
Wiodąca rola tylko z Francją
Janis Emmanoulidis mówi, że w razie ponownej wielkiej koalicji i pełnienia funkcji kanclerza Merkel „także w przyszłości będzie odgrywała ważną rolę przywódczą”. Znaczenie Niemiec w końcu się nie zmieniło. Ale „jednocześnie istnieje większa równowaga między państwami członkowskimi”, przede wszystkim stosunek Niemiec i Francji jest dzisiaj „bardziej zrównoważony niż przed kilku laty”. Wynika to z ponownego awansu Francji za rządów Macrona, ale też trochę z ciągnących się w Niemczech rozmów sondażowych i koalicyjnych. Sprawiły one, że „Berlin nie jest dziś tak silny jak przedtem”. Znaczenie Niemiec osłabiło też złagodzenie kryzysu finansowego i pojawienie się nowych wyzwań, przez co „waga Niemiec nie jest już taka jak do tej pory”. Z europejskiej perspektywy jest to dobra wiadomość, bo łatwiej dzięki temu wcielić w życie wspólne reformy – uważa Emmanoulidis.
Nie ma dużo czasu
Złą wiadomością jest natomiast rozłam Europy, dziś może większy niż kiedykolwiek. Państwa Grupy Wyszehradzkiej (zwłaszcza w polityce uchodźczej) nie są skłonne do ustępstw, których domagała się ciągle przede wszystkim Merkel. Kolejny duży spór może się toczyć wokół unijnego budżetu. Merkel już teraz zaproponowała, że Niemcy zatkają częściowo dziurę w budżecie UE spowodowaną brexitem. W Niemczech zarzucono jej już wyprzedaż kraju. – Merkel osłabia tym samym niemiecką pozycję w negocjacjach – skrytykował szef FDP Lindner. A szefowa klubu parlamentarnego AfD Alice Weidel orzekła, że „więcej dla Europy" równa się dla kanclerz wydawaniu więcej pieniędzy i rezygnacji z suwerenności.
A propos AfD: już dzisiaj jakiś 20 procent europosłów reprezentuje populistyczną prawicę. Umiarkowane partie obawiają się, że w następnych wyborach do PE w maju 2019 może być ich jeszcze więcej. Do tego czasu Komisja Europejska i rządy państw członkowskich chcą przedstawić obywatelom konkretne rozwiązania ich problemów, żeby wyborcy nie mieli powodów zwracania się na prawo. Czasu jest już niewiele. Jeśli niemieccy socjaldemokraci opowiedzą się przeciwko koalicji z chadecją i Niemcy staną przed nowymi wyborami do Bundestagu, minie pewnie kolejne pół roku, w którym tak ważny kraj Europy wypadnie z roli jej projektanta. Czasu na działanie prawie by już nie było.
Christoph Hasselbach / Elżbieta Stasik