Czy można zrobić komedię o uchodźcach?
20 stycznia 2018DW: Tysiące uchodźców przybyło latem 2015 roku do Europy. Angela Merkel zapewniała, że Niemcy poradzą sobie z napływem uchodźców i wypowiedziała cytowane wiele razy hasło „Damy radę!". Zaledwie kilka miesięcy później na ekrany niemieckich kin wszedł Pana film „Witamy u Hartmannów". Przypadek?
Simon Verhoeven: Sądzę, że niezamierzenie zbiegło się to w czasie. Kiedy zacząłem pisać scenariusz, jeszcze niewielu ludzi interesowało się tematem uchodźców. We wrześniu 2015 zaczęły napływać do Niemiec fale imigrantów, a temat uchodźców stał się tematem numer 1. Każdy miał swoje zdanie na ten temat. Ta nieoczekiwana sytuacja wywołała strach zarówno u mnie, jak i u mojej producentki. Mieliśmy zamiar zrealizować komedię i, mimo powagi sytuacji, postanowiliśmy iść naprzód. Chcieliśmy jakoś poukładać ten chaos, odnieść się do wielości opinii i perspektyw. Uzmysłowiłem sobie, że rodzina przedstawiona w scenariuszu jest podzielona jak cały kraj. Miałem zatem trochę szczęścia i idealną sytuację. Pisałem scenariusz tak, żeby był aktualny, nawet kilka miesięcy później.
DW: Jakie były reakcje na film w Niemczech?
SV: Bardzo entuzjastyczne. Film stał się fenomenem. Pierwszego tygodnia obejrzało go milion ludzi i tyle samo w drugim tygodniu. Doprowadził nawet do niejakiego zjednania zwolenników bądź przeciwników polityki migracyjnej niemieckiego rządu. Zdaniem osób o poglądach prawicowych film był propagandowy. Z kolei lewicowcy przyjęli film również sceptycznie, obawiając się jego prześmiewczego charakteru. Spodziewali się bajki o wspaniałych uchodźcach. Imigranci byli idealizowani przez lewicowców, a demonizowani przez sympatyków prawicy. Na szczęście film spodobał się wszystkim znajdującym się gdzieś pośrodku.
DW: Nie sprawiło Panu trudności ukazanie niezwykle aktualnego tematu uchodźców za pomocą środków typowych dla komedii?
SV: Właściwie w każdym temacie posługuję się komicznym przejaskrawieniem, często nawet w moim życiu prywatnym. Komedia to mój sposób widzenia świata. Poczucie humoru jest dla mnie kluczowe w byciu i stawaniu się człowiekiem. Dlaczego nie miałaby więc powstać komedia o uchodźcach. W tym temacie jest dość zabawnych absurdów i sprzeczności. Nie wolno przy tym mylić pewnych rzeczy. Komedia nie znaczy, że opowiedziana historia nie może być realna i poważna. Można ją opowiedzieć z sercem, poruszając trudne tematy.
DW: Z jednej strony film ukazuje kryzys migracyjny w Niemczech. Z drugiej strony jest to produkcja o monachijskiej rodzinie żyjącej na wysokim poziomie, która przyjmuje uchodźcę z Nigerii. Dlaczego zdecydował się Pan na bawarską rodzinę i na Monachium?
SV: Pochodzę z Monachium i znam także okolice tego miasta, monachijczyków oraz monachijski styl życia. Co prawda nie wychowałem się w takiej rodzinie, lecz w rodzinie artystów. Moja mama jest aktorką, a ojciec – reżyserem. Poza tym dostrzegam duże różnice między mieszczańską rodziną z Monachium i Berlina. W stolicy ludzie są otwarci, multi-kulti, nawet jeśli jest to tylko stereotyp. Monachium jest bardziej konserwatywne i homogeniczne, dlatego uznałem je za ciekawsze dla emocji, realizacji komedii i stworzenia dramaturgii.
DW: Odwiedzał Pan rodziny, które przyjęły uchodźców?
SV: Niewiele monachijskich rodzin przyjęło uchodźców. W Monachium jest pod tym względem jeszcze trudno, wręcz biurokratycznie. Przyjmowanie imigrantów przez rodziny nie należy jeszcze do typowych, praktykowanych zachowań w Niemczech. Z tym wiąże się duża odpowiedzialność. Stąd tylko nieliczni podejmują to ryzyko. Rozmawiałem z dwiema, trzema rodzinami, z żonami i matkami, które zaprosiły uchodźców pod swój dach. Rozmawiałem z ludźmi w schroniskach dla uchodźców, głównie w Monachium, Berlinie i Lipsku; wreszcie z prawnikami i przeciwnikami azylu. Z pewnością nie bez znaczenia jest to, że duża część uchodźców to wyznawcy islamu. Gdyby pochodzili z Ameryki Południowej lub Europy Wschodniej, byli chrześcijanami, których świeckie myślenie jest bliskie Zachodowi, nie byłoby problemu, dyskusji, przeciwników. Teraz nie chodzi o uchodźców, lecz o islam i związany z nim patriarchat. Tych problemów nie można bagatelizować. Moim zdaniem są to kluczowe kwestie, które społeczeństwo powinno poruszać bez piany na ustach. Celem jest dojście do porozumienia i znalezienie właściwego rozwiązania. Filmowa rodzina Hartmannów pokazuje to całkiem dobrze. Jej członkowie mają różne opinie na temat mieszkania pod jednym dachem z Nigeryjczykiem Diallem. Jednak na końcu filmu łapią równowagę.
DW: Film ukazuje problemy związane z „Willkommenskultur", kulturą gościnności. W scenie rozgrywającej się na kanapie podczas rozmów kwalifikacyjnych czy też w epilogu pojawia się kwestia sprowadzania rodzin uchodźców do Niemiec. Co powiedziałby Pan na propozycję kontynuacji filmu?
SV: Nie napisałbym dalszego ciągu scenariusza, w którym członkowie rodziny Dialla przyjeżdzają do Niemiec. Byłby to wówczas podobny film. Jeśli miałbym prowadzić ten temat dalej, poszedłbym w odwrotnym kierunku: rodzina Hartmannów wybrałaby się do Afryki, aby nieść pomoc rozwojową na miejscu.
DW: Co mogłoby się tam wydarzyć?
SV: Panowałby chaos. Hartmannowie usiłowaliby czynić dobro, ale nie zawsze osiągaliby wyznaczony cel. Może nawet stwarzaliby problemy w Afryce. Nie wiem jeszcze, czy to zrobię, ale pociąga mnie realizacja komedii o pomocy na rzecz rozwoju w Afryce, z czym wiąże się wiele błędnych wyobrażeń. Rozmawiam z Afrykańczykami o ich problemach i możliwych rozwiązaniach. Sądzę, że w tym kontekście zrodzi się dużo niezwykle śmiesznych i jednocześnie bardzo poważnych sytuacji.
DW: W filmie „Witamy u Hartmannów" główną rolę zagrała Pana matka, aktorka Senta Berger. Jak się układała współpraca?
SV: Przyjemnie. Po pierwsze, trudno przywyknąć do mówienia „mama" na planie. Do aktorów zwracałem się po imieniu, a do mamy: „Mamo, przejdź teraz stąd tam..., potem zrób to...". To zabawne mówić tak w obecności zespołu i śmieszne też dla samej ekipy, gdy główna aktorka, moja własna matka, pyta mnie, czy jestem przyzwoicie ubrany, czy mam coś w lodówce itd. Poza tym była to naprawdę bardzo profesjonalna współpraca oparta na zaufaniu. Nie byliśmy już matką i synem, lecz partnerami. Na planie doszło do nowego typu spotkania o charakterze zawodowym, w którym uczestniczą aktorka i reżyser.
DW: Tytuł filmu przypomina o francuskiej produkcji zatytułowanej „Willkommen bei den Sch'tis" (pol. Jeszcze dalej niż Północ). Całkiem świadomie? Dlaczego wybrał Pan nazwisko Hartmann?
SV: To bardzo dobre pytanie. W „Witamy u..." owo ‚witamy‘ jest trafniejsze niż w prawie każdym innym filmie o podobnym tytule. Tytuł bowiem odnosi się do „Willkommenskultur" – Witamy w Niemczech. W filmie witają Hartmannowie. Wybór tego nazwiska był instynktowny. O tytule dyskutowałem też z menedżerką scenariusza, której zdaniem wybór był trafny. Nazwisko jest typowo niemieckie, jednak nie tak popularne jak Meyer czy Müller. Występuje rzadziej i konotuje coś „twardego" (niem. hart). Już w samym tytule zawarty jest więc komizm. Z jednej strony mamy „witamy", z drugiej zaś nazwisko Hartmann. Obydwa elementy delikatnie się ze sobą ścierają. I na tym właśnie opiera się komedia.
rozmawiała Monika Skarżyńska
*Simon Verhoeven urodził się w 1972 roku w Monachium. Zgłębiał krótko tajniki aktorstwa w Nowym Jorku, a następnie przeniósł się do Bostonu, gdzie studiował kompozycję jazzową i muzykę filmową. W 1995 roku wrócił do Nowego Jorku, aby studiować reżyserię filmową. Zadebiutował produkcją „100 Pro”, za który otrzymał nagrodę dla młodych twórców. Duży sukces odniósł ostatni film Verhoevena „Witamy u Hartmannów”, pokazany w ramach Tygodnia Filmu Niemieckiego (12-18.01.2018) w Warszawie.