Muzeum Pracy Przymusowej. „Winę ponosi niemiecki rasizm“
27 października 2024DW: W Turyngii istnieje wiele miejsc przypominających o zbrodniach Trzeciej Rzeszy, w tym muzeum na terenie byłego obozu koncentracyjnego Buchenwald oraz obozu Mittelbau-Dora będącego rezerwuarem niewolniczej siły roboczej dla fabryk zbrojeniowych. Od maja w Weimarze działa ponadto kierowane przez pana Muzeum Pracy Przymusowej. Pomimo tego, we wrześniowych wyborach do lokalnego parlamentu Turyngii najwięcej głosów, bo 32,8 proc., zdobyła Alternatywa dla Niemiec (AfD), partia nie kryjąca swojego historycznego rewizjonizmu. Działalność Muzeum i innych tego typu placówek powinna być przecież skutecznym ostrzeżeniem przed głosowaniem na skrajną prawicę.
Daniel Logemann*: Mam wrażenie, że AfD w kampanii wyborczej kładła nacisk przede wszystkim na zagrożenie ze strony imigrantów i na walkę z Zielonymi - głównym wrogiem prawicowych populistów. Ale tematy historyczne też były na agendzie. Sąd zezwolił na nazywanie szefa AfD w Turyngii Bjoerna Hoecke faszystą. Wiele wypowiedzi polityków AfD świadczy o zakłamywaniu przez nich historii.
Jaki wpływ na pana pracę ma sytuacja w Turyngii?
- Jestem bardzo rozczarowany dobrym wynikiem AfD w wyborach. Osobiście uważam, że jest to wynik katastrofalny. Ale tym bardziej ja i cały zespół Muzeum chcemy się temu trendowi przeciwstawić. Traktujemy to jak bodziec do dalszej wytężonej pracy.
Proces rozliczeń z nazistowską przeszłością w Niemczech uważany jest powszechnie za wzorowy. Czy w ostatnim czasie widoczne są oznaki zahamowania tego procesu?
- Obserwuję wydarzenia, które napawają mnie niepokojem. Skrajna prawica świadomie przesuwa granice tego co jest akceptowalne. Przedstawiciele prawej strony marginesu politycznego stali się bardziej agresywni, atakują miejsca pamięci, mnożą się antysemickie wybryki. Te postawy istnieją od dawna, ale miały charakter podprogowy. Teraz niebezpieczeństwo polega na tym, że już nie tylko tak się myśli, ale że przechodzi się do działania.
Czy miejsca pamięci i muzea mogą wpływać na postawy radykałów, czy mogą „łagodzić obyczaje”?
- Musimy docierać do większej liczby ludzi, do tych, którzy są niezdecydowani, którzy się wahają. Ludzi o ugruntowanych skrajnie prawicowych poglądach nie zmienimy, ale chcemy walczyć o zagubionych, zdezorientowanych. A jest ich niemało.
W Polsce po każdej zmianie władzy dochodzi do zmian personalnych nie tylko w instytucjach politycznych, ale także w placówkach kultury, w muzeach. Czy w przypadku zmiany rządu w Turyngii musi pan drżeć o swoje stanowisko?
- Dostajemy pogróżki, że w przypadku dojścia AfD do władzy zostaniemy zwolnieni. Dyrektor naszej fundacji prof. Jens-Christian Wagner otrzymuje anonimy, w których grozi mu się śmiercią. Jesteśmy jako Fundacja zabezpieczeni planem finansowym. Stanowiska ujęte w tym planie nie mogą zostać zlikwidowane. Nie do pomyślenia byłaby sytuacja jak w Muzeum II wojny Światowej w Gdańsku, gdzie tak po prostu zwolniono dyrektora Pawła Machcewicza. To był akt samowoli. Natomiast instrumentem nacisku mogą być finanse. Takie instytucje jak nasza skazane są na finansowe wsparcie z budżetu. Ograniczenie finansowania miałoby negatywny wpływ na naszą działalność edukacyjną.
Polska prawica stawia niemiecką politykę historyczną za wzór i domaga się podobnej polityki w Polsce. Koła prawicowe twierdzą, że sieć muzeów i instytucji kultury realizuje politykę historyczną niemieckiego rządu. Czy czuje się pan egzekutorem polityki historycznej kanclerza Olafa Scholza?
- Polityka historyczna jest odmiennie rozumiana w Polsce i Niemczech. My, niemieccy historycy podchodzimy krytycznie do polityki historycznej. To pojęcie sugeruje, że spojrzenie na historię sterowane jest z zewnątrz. W Polsce polityka historyczna traktowana jest bardziej pozytywnie, jako coś, co buduje tożsamość. My dystansujemy się od polityki historycznej. Miejsca pamięci i muzea działają niezależnie od politycznych wytycznych rządu. W radzie fundacji zasiadają politycy, ale nie mieszają się do bieżącej pracy muzeum.
To znaczy, że pani minister Roth nie może zadzwonić do pana i nakazać panu dokonania zmian w wystawie czy zrobienie wystawy na taki lub inny temat. (Claudia Roth, ministra stanu w Urzędzie Kanclerskim odpowiedzialna za media i kulturę – red.)
- To jest nie do pomyślenia.
Muzeum w Weimarze powstało bardzo późno. Apogeum dyskusji o pracy przymusowej to początek tego stulecia, gdy toczyły się rozmowy o świadczeniach finansowych dla byłych robotników przymusowych. Dlaczego musiało upłynąć tak dużo czasu?
- To prawda, że muzeum powstało późno. Podstawą ekspozycji stałej jest wystawa przechodnia stworzona w latach 2007-2010 dzięki wsparciu Fundacji „Pamięć, Odpowiedzialność, Przyszłość”. Pokazywaliśmy ją w rożnych częściach świata, także w Polsce, w Zamku Królewskim w Warszawie.
A dlaczego siedzibą jest Weimar?
- Po pierwsze, dlatego, że tutaj mieści się nasza fundacja – Fundacja Miejsc Pamięci Buchenwald, Mittelbau-Dora i Muzeum Pracy Przymusowej. Ale równie ważne jest to, że w Weimarze działał Fritz Sauckel, gauleiter Turyngii, a od 1942 r. generalny pełnomocnik do spraw zasobów pracy, w tym pracy przymusowej. To on był odpowiedzialny za deportacje milionów ludzi do pracy przymusowej. Budynek, w którym mieści się muzeum, był reprezentacyjną budowlą (gauforum), w której miał urzędować Sauckl. Nie dane mu było jednak wprowadzić się – do klęski Trzeciej Rzeszy budowy nie ukończono.
Jakie tematy były dla twórców muzeum najważniejsze?
- Zależało nam na pokazaniu międzynarodowego wymiaru zjawiska pracy przymusowej, która miała miejsce nie tylko w Reichu, ale także na terenach okupowanych przez Niemcy. Wszędzie tam, gdzie wkraczały Wehrmacht i niemiecka administracja, tam ludzie traktowani byli jak łup wojenny i zmuszani do pracy przymusowej. Wystawa pokazuje także losy robotników przymusowych w obu państwach niemieckich po wojnie – brak przepracowania tego tematu zarówno w RFN jak i w NRD.
A jakie przesłanie oferuje weimarskie muzeum zwiedzającym?
- Praca przymusowa to następstwo rasizmu w niemieckim społeczeństwie. Muzeum pokazuje, do czego może być zdolne społeczeństwo opanowane ideologią rasistowską, które wartościuje ludzi, wyklucza ich i godząc się na ich śmierć, zmusza do nieludzkiej pracy. W muzeum widać jak na dłoni, jaki potencjał przemocy może zostać uruchomiony, gdy społeczeństwo uwierzy w ideologię rasistowską i zacznie wprowadzać ją w życie. A przecież podczas II wojny światowej rzeczywiście tak było.
Czy sprawa odszkodowań została uwzględniona przez twórców muzeum?
- Ostatnia sala wystawy stałej została uzupełniona o wywiady z robotnikami. Nazwaliśmy ją „uszkodzona sprawiedliwość”. Poszkodowani mówią, że świadczenia przyszły za późno, że sumy są symboliczne, że to zaledwie „drobne”, w dodatku za rezygnację z dalszych roszczeń. No i trzeba powiedzieć, że z 20 mln robotników przymusowych zaledwie niewielka cześć - 1,66 mln. osób dostało wypłaty. Nie ma powodów do klepania się po plecach.
Czy byli robotnicy zwiedzają wystawę?
- Zaprosiliśmy kilku na otwarcie, ale wiek robi swoje, jest ich coraz mniej. Natomiast widzimy zainteresowanie wśród dzieci i wnuków. Ze względu na położenie, nie jest łatwo dotrzeć do Weimaru, a pomimo tego potomkowie robotników przymusowych przyjeżdżają do nas, zarówno z Niemiec, ale i z innych krajów. Ten temat był przez długi czas w rodzinach tabu, a teraz przychodzą ludzie w wieku 65 - 70 lat i mówią – mój ojciec był Czechem, moja matka była Polką, pracowali przymusowo w Niemczech, chcę dowiedzieć się czegoś więcej o ich losie.
Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na Facebooku! >>
*Daniel Logemann studiował historię Europy Wschodniej i Południowo-Wschodniej oraz polską literaturę w Jenie, Lublinie i Krakowie. W latach 2010-2015 był jako kurator w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku odpowiedzialny za część wystawy stałej dotyczącej pracy przymusowej w Trzeciej Rzeszy. Od 2018 r. współpracownik Fundacji Miejsc Pamięci Buchenwald i Mittelbau-Dora.