„Ja z islamskim elementem kryminalnym nie będę niczego budował”, napisał jeden z internautów w komentarzu do poprzedniego odcinka eutopijnego felietonu o migracji i budowaniu wspólnej Europy jako dobrego miejsca. W sumie ponad 60 facebookowych komentarzy pod moim tekstem przeczytałem z uwagą. Bardzo za nie dziękuję!
Wiele wpisów operowało skrajnymi kontrastami. Albo „my”, chrześcijanie, albo „oni”, muzułmanie. Albo należysz do Europy albo nie. Niektórzy komentujący dokonywali zaskakujących porównań. Na przykład, że łatwiej dogadać się z polską mafią (lub ją rozpracować) niż z marokańską.
Czy łatwość w dogadywaniu się z mafiozami zależy od kraju ich pochodzenia? Wątpię. Ale na poważnie: Miałem wrażenie, że owe kontrasty dają się sprowadzić do opisywania migracji, a może w ogóle życia społeczno-politcznego, na zasadzie albo-albo. Przypomniało mi to epizod z pobytu w Bangkoku.
Trochę tak, a trochę inaczej
Tajlandia to popularny cel turystyczny: piękna tropikalna przyroda, imponujące plaże, fantastyczna kuchnia. Ja poszedłem inną drogą. Postanowiłem poznać osoby, które wykonują podobny zawód, co ja: literaturę i dziennikarstwo.
W ten sposób trafiłem na pewną pisarkę wysoko cenioną w całej Azji Południowo-Wschodniej. Jej rodzina kilka pokoleń wstecz przybyła do Tajlandii z Chin. Pewnego dnia umówiliśmy się na spacer po mieście:
„Opowiem ci ciekawostkę”, zagadnęła, kiedy weszliśmy do świątyni w bangkockim Chinatown. „Wiele praktykujących tu konfucjanizm chińskich emigrantów chodzi też na nabożeństwa do świątyń buddyjskich. Zachowują wierność tradycji przodków a jednocześnie są wyznawcami religii kraju, w którym żyją”.
Inkwizycja ma swoje zdanie
Czy to, co jest możliwie w Azji Południowo-Wschodniej, nie działa w Europie? Innymi słowy, czy można być na przykład trochę muzułmaninem, a jednocześnie trochę chrześcijaninem?
Pierwsze wrażenie jest oczywiste: nie. I że nigdy nie było inaczej. Przecież mieliśmy wojny religijne, stosy na których palono „niewiernych”, podrzynanie gardeł, kamienowanie i cały szereg innych okrucieństw... Chwileczkę, czy rzeczywiście?
Rozważania dotyczące kanonów wiary pozostawiam teologom. Ale pisząc swoją ostatnią, jeszcze niewydaną powieść, studiowałem protokoły procesów inkwizycji hiszpańskiej. Jeden z nich szczególnie mnie zainteresował. Dotyczył niejakiego Gaspara, ubogiego marynarza z siedemnastowiecznej Teneryfy.
Gaspar dwanaście lat przebywał w Algierze – najpierw jako jeniec, później jako wyzwoleniec. Po powrocie na Teneryfę inkwizycja wytoczyła mu proces o renegactwo. Tymczasem zeznania oskarżonego oraz licznych świadków były podobne: Gaspar niekiedy modlił się w meczecie z muzułmanami, spożywał posiłek, a nawet ubierał i golił się, jak oni. Kiedy indziej przemycał chleb do więzienia i odmawiał zdrowaśki z chrześcijańskimi jeńcami.
W korespondencji inkwizytorów wyczytałem, że nie bardzo im się to podobało. Ale ostatecznie zdecydowali się ułaskawić Gaspara. Tak jakby uznali, że można być trochę jednym, a trochę drugim. Świat jest pełen ambiwalencji. To żaden problem. I nie warto jej potępiać.
Wieloznaczności powiedzmy tak!
Od tamtego czasu historia naszego kontynentu potoczyła się jakby w innym kierunku. Przyzwyczailiśmy się, że trzeba się jednoznacznie określać. Kto tego nie robi, wzbudza podejrzenia, a często naraża na wykluczenie.
Antropologiem, który bada stosunek do ambiwalencji w różnych kulturach jest Thomas Bauer z uniwersytetu w Münster. Bauer pokazuje, że kultury, a także epoki historyczne, różnią się co do tego, czy uznają ją za problem.
Polska Wikipedia opisuje wieloznaczność jako rodzaj błędu. Bauer argumentuje, że takie podejście to raczej pochodna specyficznej edukacji, wybranych tradycji czy politycznej praktyki. Z perspektywy innych kultur, a nawet „naszej” historii, moda na jednoznaczność to rodzaj umowy zbiorowej. Jak każdą umowę, można ją wypowiedzieć.
Co więcej, w duchu EUtopii zachodzi podejrzenie, że niska tolerancja wobec wieloznaczności to źródło wielu kłopotów współczesnej Europy. W tym nieufności wobec migracji oraz polityki wysokiego ustawiania poprzeczki tak zwanej integracji. Gdyby zamiast bać się wieloznaczności, nauczyć się czerpać z niej radość i siłę, Europa stałaby się lepszym miejscem.
W Kto kogo potrzebuje podawałem powody, dla których warto rozmawiać z emigrantami. Stosunek do wieloznaczności to jeden z nich. Mogłoby się okazać, że czegoś się nauczymy: postrzegać ambiwalencję jako szansę, a nie zagrożenie.
Co o tym myślisz?
W comiesięcznym cyklu #EUtopia: Europa jako dobre miejsce zachęcam do większej tolerancji wobec wieloznaczności. Zamiast fatalistycznie akceptować napięcia na linii „my” i „oni”, budujmy EUtopię – z greckiego „dobre miejsce”. Dobre, czyli takie, w którym różnorodność jest wartością. Myślę, że dziś wielu z nas, jak Gaspar, poczułoby ulgę, ucieszyłoby się, gdyby bycie trochę Algierczykiem i trochę Hiszpanem nikogo nie dziwiło. Trochę chrześcijaninem i trochę muzułmaninem... A jak ty to widzisz? Napisz maila do redakcji ([email protected]) lub skomentuj na Facebooku.
Stanisław Strasburger - pisarz, podróżnik i menadżer kultury. Bada pamięć i mobilność, poszukuje EUtopii i wierzy w siłę uważności. Autor książek „Opętanie. Liban” i „Handlarz wspomnień”, regularnie publikuje w mediach po polsku, niemiecku, ostatnio też po hiszpańsku. Mieszka na przemian w Berlinie, Warszawie i wybranych miastach śródziemnomorskich. Jest członkiem rady programowej stowarzyszenia Humanismo Solidario oraz aktywnie działa w stowarzyszeniu Netzwerk Freie Literaturszene Berlin.