Historyk: Stasi i MSW – fikcyjna przyjaźń, realna wrogość
6 marca 2021DW: W Niemczech ukazała się właśnie Pańska książka o relacjach między resortami spraw wewnętrznych NRD i Polski – ministerstwem bezpieczeństwa państwa (MfS) a ministerstwem spraw wewnętrznych (MSW). Rozprawia się Pan z mitami dotyczącymi relacji między obu resortami. Co to za mity?
Prof. Tytus Jaskułowski*: Pierwszym mitem jest mit o potędze i nieograniczonych możliwościach MfS i to nie tylko w NRD, ale i na terytorium Polski. Powiązane jest z tym przekonanie o słabości polskich służb – kontrwywiadu i wywiadu, rzekomo bezsilnych wobec agresywnych działań enerdowskich agentów. Trzecim mitem jest mit o przyjaźni obu resortów i łączącej ich wspólnocie interesów, która niejako automatycznie wymuszała współpracę.
Jak doszło do powstania tych mitów? Dlaczego tak długo dominowały nasze wyobrażenia o służbach w obu krajach?
- Pierwsze pokolenie badaczy rekrutowało się z osób prześladowanych przez komunistyczne służby. Stąd ich zainteresowanie działaniami policji politycznej przeciwko opozycji demokratycznej. Moje pokolenie ma nieco inną optykę, jest pozbawione takich emocji i stawia inne pytania.
Polskie wydanie książki ukazało się w 2014 r. Co zmieniło się od tego czasu? Na ile niemieckie wydanie różni się od polskiej wersji?
- Z punktu widzenia naukowego cezurą jest rok 2015. Od tego czasu naukowcy mają dostęp do wcześniej zastrzeżonego zbioru Instytutu Pamięci Narodowej (IPN). Ze względu na zawartość można go śmiało nazwać „skarbcem”. Analiza dokumentów z tego zbioru pozwoliła na pokazanie Stasi i MSW oraz ich wzajemnych relacji takimi, jakimi były w rzeczywistości, bez propagandowego retuszu. Dzięki tym dokumentom wiemy na przykład, że Polacy mieli w Stasi swoje źródła informacji.
Z Pańskiej książki wyłania się zaskakujący obraz dwóch służb, które nie tylko nie kochają się, ale konkurują ze sobą, nie ufają sobie. Stasi traktuje wręcz Polskę jak wrogie państwo.
- Powstanie w dążącej do wolności Polsce 10-milionowej „Solidarności” stało się dla władz NRD wyzwaniem na skalę życia i śmierci. Sukces opozycji byłby śmiertelnym zagrożeniem dla Berlina Wschodniego. Głównym wrogiem ideologicznym NRD była RFN, a najpóźniej w 1980 r. wrogiem stała się także Polska.
W ambasadzie NRD w Warszawie działało „państwo w państwie” – „Grupa operacyjna Warszawa”. Jakie zadania realizowała ta struktura?
- To była rezydentura kontrwywiadowcza Stasi. Jej celem była kontrola obywateli NRD przebywających w Polsce, w tym przeciwdziałanie ich ucieczkom z bloku wschodniego. Ale to nie wszystko. Pracownicy tej grupy „przy okazji” zbierali informacje o polskim rządzie, partii i opozycji, a także werbowali w polskich instytucjach osobowe źródła informacji.
A co na to strona polska?
- Postępowała dokładnie tak samo. W ambasadzie w Berlinie mamy „Grupę operacyjną Karpaty”. Od końca lat 70. przyjaciele zaczęli szpiegować się na potęgę.
Obawy związane z powstaniem „Solidarności” skłoniły Stasi do gorączkowego poszukiwania tajnych współpracowników, którzy mogliby dostarczać informacji o sytuacji w Polsce. Co to byli za ludzie? Obywatele NRD czy też także Polacy? Jaka była ich liczebność?
- Liczebność osobowych źródeł informacji wzbudza od początku lat 90. duże kontrowersje. Początkowo mowa była o 1500 informatorach Stasi w Polsce. W toku badań ta liczba spadła do 200. Ja oceniam ich liczebność na sto osób.
Czy wszystkie były jednakowo cenne dla wschodnioniemieckich służb?
- Można je podzielić na trzy grupy. Największą grupę nazywam „ad hoc” – Niemcy, którzy podpisali zobowiązanie do współpracy, są wprowadzeni w arkana szpiegowania i dostają polecenie, żeby spędzić na przykład wakacje w Polsce. Ich zadaniem jest zorientowanie się w nastrojach, zrobienie zdjęć, zebranie ulotek.
Druga grupa 20-30 osób to rezydenci. Są na miejscu, studiują, pracują, są dyplomatami, dziennikarzami. Ich zadaniem było w miarę regularne śledzenie rozwoju sytuacji. Na szczycie tej drabinki znajdowało się kilku bądź kilkunastu „operatorów”. Przykład: naukowiec, w ramach wymiany pracuje na Uniwersytecie Gdańskim, po powstaniu „Solidarności” dostaje rozkaz wejścia w środowisko „Solidarności”.
A Polacy, czy też godzili się na współpracę?
- Tak, z tym że często byli to podwójni agenci. Stasi wychodziła z założenia, że co czwarty polski współpracownik pracuje równocześnie dla służb polskich. W rzeczywistości ten odsetek był znacznie wyższy, nie zdziwiłbym się, gdyby przekroczył 70 proc.
Mówi Pan, że polskie służby nie ustępowały Stasi pod względem profesjonalizmu, chociaż finansowo i liczebnie były kilkakrotnie słabsze. Ale jak można było mówić o równorzędnych relacjach, gdy na początku lat 80. strona polska prosi MfS o materialne wsparcie, o przysłanie butów, skarpet i kalesonów? To musiało być upokarzające i ustawiało Polskę w roli petenta.
- To nie tylko kalesony, to także granaty z gazem łzawiącym, gumowe pałki, którymi bito demonstrantów. Stasi wysyłała do Polski pomoc charytatywną dla dzieci – mleko w proszku. Ale i na szczeblu ministerialnym dochodziło do upokorzeń. Polski urzędnik w randze sekretarza stanu, który przyjeżdżał do Berlina z wizytą, mógł dostać od swojego wschodnioniemieckiego partnera tabliczkę czekolady, 250 gram kawy i pół litra. Istniała protokolarna i językowa pogarda. Wynikało to z przyzwolenia na takie zachowanie szefa MfS Ericha Mielke.
Jak reagowała strona polska?
- Prośby o wsparcie materialne wynikały z katastrofalnej sytuacji gospodarczej. Ale na poziomie operacyjnym były okazje do rewanżu. Wybiegając w przyszłość przypomnę, że na początku 1990 r., kiedy Mielke siedzi w więzieniu oczekując na proces, gen. Czesław Kiszczak jest nadal szefem MSW i wysyła telegram gratulacyjny nowemu ministrowi spraw wewnętrznych NRD Peterowi Michaelowi Diestelowi. Trudno o większą satysfakcję, o lepszy rewanż za kalesony.
Oceniając z perspektywy czasu, kto okazał się skuteczniejszy – Stasi czy MSW? Z dokumentów wynika, że polskie służby już roku 1987 były przekonane o nieuchronności zjednoczenia Niemiec. Tymczasem skrępowana ideologią Stasi nie była w stanie zrozumieć, co dzieje się w Polsce i w Europie.
- Stasi była policją polityczną, a MSW było tajną służbą. Stasi była potężna, była w stanie wszystko kontrolować, zbierać wszystkie ulotki, ale co z tego? Jeżeli celem służb jest eliminacja przeciwników politycznych, to to się udało. Ale skutki były opłakane. Nienawiść do Stasi w społeczeństwie była tak silna, że w momencie wybuchu protestu w 1989 r. służby były bezradne, a Mielke trafił za kratki.
Po upadku żelaznej kurtyny w latach 1989/1990 byliśmy świadkami szybkiej integracji polsko-niemieckiej, także w dziedzinach nastawionych wcześniej na konfrontację. Najlepszym przykładem są siły zbrojne obu państw. Natomiast w relacjach między służbami pozostał dystans i nieufność. W 1993 r. za szpiegostwo na rzecz Niemiec skazany został polski oficer. Czy nieufność i wrogość są wpisane w kod genetyczny służb?
- W okresie transformacji wszystkie kraje NATO potrzebowały informacji o sytuacji w Polsce. W relacjach polsko-niemieckich dochodzą kwestie historyczne – działalność ziomkostw, przypadki nielegalnego wykupywania ziemi czy reparacje. Ze wspomnień oficerów polskiego wywiadu wynika, że strona niemiecka „robiła jakieś świństwa”. W świecie służb takie działania nie pozostają bez odpowiedzi. Analiza źródeł historycznych pozwalałaby ponadto na domniemanie, że nieufność w świecie wywiadów ma prawo funkcjonować nadal.
*Prof. Tytus Jaskułowski – politolog, profesor Uniwersytetu Zielonogórskiego, pracownik Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Szczecinie. Pod koniec 2020 r. w Niemczech ukazała się jego książka „Von einer Freundschaft, die es nicht gab. Das Ministerium fuer Staatssicherheit der DDR und das polnische Innenministerium 1974-1990". Polskie wydanie ukazało się w 2014 roku nakładem Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego.