Petersen: "Kino nauczyło mnie odróżniać, co dobre, a co złe"
23 grudnia 2016Deutsche Welle: Filmem, który już bardzo wcześnie wywarł na panu duże wrażenie był „High Noon” („W samo południe”) z Gary Cooperem. Co pana tak w nim zachwyciło?
Wolfgang Petersen: Wrażenie zrobiło na mnie to, jak Gary Cooper, pomimo ogromnego strachu stawia czoła trzem bandytom, którzy uciekli z więzienia, żeby go zabić, ściga ich i walczy. Mogłem sobie wyobrazić, że wiele rzeczy, których dokonałem w moim życiu, zrobiłem trochę jak Gary Cooper. Tacy bohaterowie są solą życia w kinie. Kino to miejsce dla marzeń, rzeczy większych niż życie, z których w najlepszym przypadku można się czegoś nauczyć. Wszystko jest zawsze trochę przesadzone, ale to właśnie w kinie jest piękne.
DW: Dorastał pan w powojennych Niemczech, gdzie było mało bohaterów. Czy to właśnie kino było miejscem, w którym Pan się czegoś nauczył?
WP: Na początku lat 50., kiedy miałem około 10 lat, Niemcy były raczej szare, zdeprymowanie i wyzute z marzeń. Zanim powoli nie rozkręcił się niemiecki cud gospodarczy, rodzice nie bardzo chcieli rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Wszystko było zawieszone w próżni, nie miało żadnej moralnej otoczki. Jako dziecko nie bardzo wiedziałem, czego się trzymać. I wtedy właśnie kino (a w moim przypadku szczególnie westerny) wytyczały jasny kierunek i przekazywały jasne wartości. Co jest dobre, a co złe, co jest odwagą, a co tchórzostwem. Wszystkich tych podstawowych elementów, których chcą nauczyć się chłopcy, nauczyłem się właśnie tam. To było dla mnie bardzo ważne.
DW: Przez dziesiątki lat pracował Pan w Hollywood, kręcąc filmy z największymi gwiazdami, wśród nich: Dustin Hoffman, Harrison Ford, George Clooney, Brad Pitt. Czy na filmowym planie łatwo było panu powiedzieć Clintowi Eastwoodowi, co ma robić?
WP: W przypadku Clinta Eastwooda na początku sam nie wiedziałem, jak to będzie. On zrobił wiele wspaniałych filmów. Tuż przed tym widziałem „Unforgiven” ("Bez przebaczenia"), zanim sami nie zaczęliśmy kręcić „In the Line of Fire” ("Na linii ognia"). Myślałem wtedy: O Boże, jak to będzie! Ale Clint Eastwood był sam szczęśliwy, że choć raz nie spoczywało na nim całe brzemię odpowiedzialności reżysera i producenta. Był szczęśliwy, że może tylko grać.
Dustina Hoffmana nie uważam tylko za gwiazdę kina, ale za jednego z największych aktorów w ogóle. W jego przypadku byłem trochę zaskoczony jego niepewnością w sytuacji, gdy nie musiał trzymać się dialogu, jak robił to w teatrze. Kiedy przekazem aktora są najprostsze rzeczy jak np. język ciała, to jak się ktoś porusza, jak się odwraca, jak spogląda... Musiałem mu to pokazać i strasznie głupio się czułem, że ja z Niemiec nagle wyjaśniam wielkiemu amerykańskiemu aktorowi, jak ma się obrócić i jak ma wodzić wzrokiem. Harrison Ford od razu by to umiał. A ponieważ Hoffman wiedział, że właściwie do tej roli chciałem mieć Forda, zawsze był troszkę zazdrosny.
DW: W Hollywood nakręcił Pan wiele kasowych filmów. Co było pana największym osobistym sukcesem, a co było największym rozczarowaniem?
WP: Sukcesem był film „In the Line of Fire” z Clintem Eastwoodem, ponieważ postać, którą grał, przypominała nieco Gary Coopera. Czuło się, że przychodzi on ciężki etap, wymagający zebrania całej odwagi, żeby stawić czoła łotrowi (John Malkovich). Uważam, że w tym filmie Eastwood osiągnął szczyty aktorstwa.
Podobnie było z „The Perfect Storm” ("Gniew oceanu") z roku 2000. Jakby nie było wytwórnia Warner Bros wydała na ten film 150 mln dolarów i wspierała mnie, żeby nie zmieniać końca. Ludzie dzwonili do producenta i pytali: Czyście zwariowali!? Robić letni film za 150 mln i na końcu wszyscy umierają? Przecież to zaprogramowana klapa! Ale my uparliśmy się i to był wielki sukces, z którego jestem dumny.
Z czego jestem mniej dumny to fakt, że przy produkcji „The Poseidon” w roku 2006 wpadłem w tę samą pułapkę co wytwórnia. Po tym jak cięgiem zrobiłem pięć filmów, jeden lepszy od drugiego, czego Hollywood w tej formie właściwie nie widziało, na „The Poseidon” wyłożono kupę pieniędzy i zaczęto budować filmowy plan jeszcze zanim gotowy był scenariusz. Ale sukcesy nie rodzą się automatycznie. Wszyscy nauczyliśmy się potem, że im wyżej się leci, tym niżej się spada. Po prostu tak się zdarza. „The Poseidon” pomimo wpływów kasowych 180 mln dolarów uważany jest za klapę.
DW: Po 30 latach wrócił pan do Niemiec, żeby tu nakręcić film „Vier gegen die Bank”. Jak do tego doszło?
WP: Chciałem nakręcić komedię i nigdy mi to się nie udało, oprócz może jednej, którą zrobiłem w Niemczech dla telewizji w 1976 roku. Była to pierwsza wersja filmowa „Vier gegen die Bank”. Moja żona powiedziała wtedy: A może byś tak zrobił remake tego filmu do kina? Ale zawsze obawiałem się kręcić komedię z angielskimi dialogami, czyli nie w moim języku ojczystym, ponieważ dialog jest niesłychanie ważny w komedii. I to było właśnie dla mnie ciekawym wyzwaniem: nakręcić komedię w Niemczech, w języku niemieckim.
DW: Patrząc zza oceanu, co w pana oczach najbardziej zmieniło się w niemieckim filmie?
WP: Bardzo wiele się zmieniło, począwszy od ekip operatorów, przez dźwiękowców aż po scenografów. Cała produkcja jest absolutnie na poziomie światowym. To było dla mnie wielkim pozytywnym zaskoczeniem. Niemieccy aktorzy zawsze byli dobrzy. Mogę powiedzieć, że teraz są jeszcze lepsi. Przede wszystkim tych czterech, z którymi zrobiłem ten film i cztery kobiety, które są też w obsadzie. Są nieprawdopodobnie profesjonalni i bardzo zabawni.
DW: Porozmawiajmy o jeszcze jednym filme: dzięki niemu stał się pan znany na całym świecie i zawsze będzie związany z pana nazwiskiem. Dlaczego „Das Boot” ("Okręt") wciąż pozostaje pana najważniejszym filmem?
WP: Sukces tego filmu, nieoczekiwany światowy sukces niemieckiego filmu z napisami i wieloma nominacjami do Oscara kompletnie zmienił moje życie. Dzięki niemu znalazłem się w Ameryce. Dla filmowca była to niesłychana satysfakcja. Jest to też film, w którym udało się wywołać wrażenie i emocje u ludzi, którzy na początku nie chcieli się identyfikować z hitlerowcami czy z marynarzami w niemieckiej łodzi powodnej. Kiedy zobaczyli ten film, stwierdzili: Oh my God, ja biję brawo wrogowi!
Ale tam nie chodziło o wroga, tylko o ludzi. 17-, 18,- 20-, 25-letnich, młodych ludzi, którzy wpędzeni zostali w to szaleństwo, a szczególnie w tę obłąkaną wojnę okrętów podwodnych. Dlatego ten film jest czymś więcej niż tylko filmem wojennym. Ten film jest metaforą. Nawet jeżeli jesteś w strasznej sytuacji, jeżeli masz wokół siebie paru oddanych ludzi, którzy ci pomagają i którym ty pomagasz, to rodzi w tobie ogromną siłę i możesz przenosić góry. Dlatego ludziom ten film tak się podoba.
Rozmawiał Hans Christoph von Bock / tł.: Małgorzata Matzke