Jugosłowiańscy gastarbeiterzy w Niemczech
16 października 2012- Jestem gastarbeiterem, który został w Niemczech, bo tutaj żyją moje dzieci. Marzenia o powrocie dawno przebrzmiały – tak przedstawia się Dragan Pribic. Jego historia jest historią wielu imigrantów, którzy przybyli do Niemiec z byłej Jugosławii.
62-letni dzisiaj Pribic przyjechał w 1970 r. do Niemiec z Belgradu. Niemiecka gospodarka kwitła, pilnie potrzebne były ręce do pracy. Już w 1955 r. Niemcy zawarły umowę o werbunku pracowników z Włochami, kilka lat później z Hiszpanią, Grecją, Turcją, Portugalią i w 1968 r. z Jugosławią. Dragan Pribic wylądował we Frankfurcie nad Menem. Technik z zawodu nie mówił słowa po niemiecku, ale nie było to takie ważne: - Na początku chciałem zostać tylko tak długo, dopóki nie uzbieram pieniędzy na samochód. Czyli rok albo dwa - opowiada.
Życie na walizkach
- W ten sposób myślało wiele osób - mówi Leo Monz, szef działu migracji w zarządzie Niemieckich Związków Zawodowych (DGB). - Zagraniczni pracownicy nie przyjechali z zamiarem osiedlenia się w Niemczech na stałe. Ciągle myśleli o powrocie. Z tego powodu wielu nie zamierzało też ściągać rodzin. Jeżeli oboje rodzice byli w Niemczech, dzieci zostawały często „w domu”, u dziadków w Jugosławii - zaznacza.
Imigranci z Jugosławii z reguły łatwo znajdowali pracę. - W przeciwieństwie do większości gastarbeiterów byli dobrze wykwalifikowani, wielu było fachowcami. Także niemieccy pracodawcy byli z nich zadowoleni - mówi związkowiec Leo Monz.
Jeszcze tylko rok i jeszcze jeden
Także Dragan Pribic szybko znalazł pracę jako elektryk. Nauczył się niemieckiego i poznał swoją przyszłą żonę. Wszystko toczyło się znakomicie, kupił pierwszy samochód, ale rosły też jego wymagania. - Myślałem, może jeszcze tylko jakieś małe mieszkanie... Później było większe, wreszcie dom. Gdyby ktoś by mi wtedy powiedział, że zostanę w Niemczech 50 lat, powiedziałbym, że zwariował.
W porównaniu z innymi gastarbeiterami, „jugosów” (jak nazywano ich wówczas w Niemczech) wydatnie wspierała ich ojczyzna. Dowodem jest fakt, że wiele jugosłowiańskich klubów i organizacji zostało założonych i prowadzonych pod skrzydłami jugosłowiańskiej ambasady i konsulatów, mówi Leo Monz. Niemieccy związkowcy patrzyli na to z mieszanymi uczuciami. - Jak na nasz gust państwo było zbyt obecne, zwłaszcza, jeżeli chodzi o definiowanie interesów pracowników - tłumaczy Leo Monz. - Z drugiej strony mieliśmy w rządzie Jugosławii partnera, który czuł się odpowiedzialny za sprawy tych ludzi - wspomina.
W swoim gronie
„Pracownicy przejściowi”, jak oficjalnie brzmiała ich nazwa, w dzień intensywnie pracowali, wieczorem szli do swoich klubów. - Dzisiaj by powiedziano, że żyli w społeczeństwie równoległym. Tylko nieliczni gastarbeiterzy naprawdę się zintegrowali. Mówiono: jesteśmy tu tylko tymczasowo, nie powinniśmy zawierać wielkich przyjaźni z Niemcami, nie mamy co angażować się politycznie - wspomina Dragan Pribic.
Rotacja pracowników, tak, by po roku czy kilku latach jedni wyjeżdżali, a na ich miejsce przyjeżdżali inni, nigdy tak naprawdę nie miała miejsca. Ani gastarbeiterzy nie chcieli wracać do swojej biednej ojczyzny, ani pracodawcy nie chcieli rezygnować z wdrożonych już do pracy ludzi. I tak zwerbowani na krótko pracownicy stali się imigrantami, którzy potem pościągali też swoje rodziny. Szwajcarski pisarz Max Frisch powiedział w tamtych latach: „Sprowadziliśmy siłę roboczą, a przyjechali ludzie”.
Wojna zmieniła wszystko
Taka była też historia rodziny Pribic: wkrótce przyszło na świat pierwsze dziecko, potem drugie. - Najpierw chcieliśmy poczekać, aż dzieci pójdą do szkoły, potem, aż skończą szkołę. W międzyczasie postarzeliśmy się, jesteśmy na emeryturze - opowiada Pribic.
Przez ściąganie rodzin liczba Jugosłowian w Niemczech rosła też po zakończeniu w 1973 r. werbunku pracowników. Z wybuchem wojny (1991) na Bałkanach liczba przyjazdów jeszcze bardziej wzrosła. Imigranci możliwie szybko ściągali do Niemiec swoich krewnych, do RFN dotarło wielu uchodźców.
Wojna sprawiła też, że Jugosłowianie stali się nagle Chorwatami, Serbami, Bośniakami albo Macedończykami. Przez noc zniknęły też liczne jugosłowiańskie restauracje, podobnie jak kluby, by rano pojawić się znowu, już jednak z nową flagą i nową nazwą. - Te różnice narodowe stały się nagle tak ważne, że doprowadziły do konfliktów. Byliśmy tym wstrząśnięci - wspomina Leo Monz. Dla niego, podobnie jak dla większości ludzi w Niemczech, różnice te były całkowicie bez znaczenia, a wojna nie do pojęcia.
Walizki są rozpakowane
Dziś żyje w Niemczech już drugie i trzecie pokolenie ludzi pochodzących z byłej Jugosławii i państw sukcesyjnych. Ich liczbę szacuje się na blisko 1,5 miliona. Wielu z nich ma niemieckie obywatelstwo.
Młodzi uchodzą za dobrze zintegrowanych, wielu starszych przegapiło odpowiednią chwilę do powrotu. Zostaną w Niemczech, podobnie jak Dragan Pribic. 62-latek jest jeszcze bardzo aktywny, kilka lat temu został uhonorowany jako najstarszy, aktywny członek Niemieckiego Związku Ubezpieczeń. Nieodpłatnie udziela imigrantom z byłej Jugosławii porad w sprawie przysługujących im świadczeń emerytalnych. Jego klienci przyjechali przed dziesięcioleciami tak jak on, przejściowo, na kilka lat. Urodziły się tu ich dzieci, urosły i zostali.
ZOBACZ: Pospieszny POLONIA - Polacy, którzy odnieśni sukces w Niemczech >>