Jurij Andruchowycz: „Tak, prezydent mnie zaskoczył” WYWIAD
21 maja 2023DW: Pisze Pan nową książkę. Książkę o wojnie, która, mówi Pan, trwa nie wiadomo jak długo już, bo nie wiadomo, kiedy tak naprawdę się zaczęła. Ale ta wojna, mam nadzieję, się skończy?
Jurij Andruchowycz: Też mam taką nadzieję. A nawet mam pewność, że zwycięży w niej strona światła, strona dobra. Jedyny problem w tym, że ta wojna może potrwać jeszcze długie, długie, długie nie tylko lata, ale i dziesięciolecia. Mogę więc już nie doświadczyć w swoim życiu tego zwycięstwa, o którym mówię.
Oby się Pan mylił, i to bardzo. Ale cofnijmy się najpierw o ponad rok. Niemal wszystkich Ukraińców pytam, co robili 24 lutego, spytam więc i Pana. Jak ten dzień zapisał się w Pańskiej pamięci?
Bardzo wyraźnie, oczywiście. Byłem wtedy w domu. Wcześniej, ale już w lutym, byłem dwa razy w Kijowie. Po tych wyjazdach planowałem dłuższy pobyt w domu i pisanie tej książki, o której pan wspomniał.
Eskalacja rosyjskiego zagrożenia była już bardzo odczuwalna. To się zaczęło jeszcze w listopadzie, może w grudniu. Z każdym dniem docierały do nas wiadomości, że wojsko rosyjskie coraz bardziej zbliża się ku naszym granicom. W pewnym momencie było już dla mnie jasne, że to musi się zacząć któregoś dnia i że to będzie wielka wojna. Musiałby stać się cud, żeby się nie zaczęła.
Ale myślałem, że się zacznie nie tego dnia, a poprzedniego, 23 lutego, ponieważ w Rosji jest to wielkie wojskowe święto – Dzień Armii Czerwonej, który zmienili potem na Dzień Obrońcy Ojczyzny. Wszyscy przecież znamy skłonność Putina ku różnym symbolom i datom. Pewien oczywiście nie byłem, ale myślałem, że to się zacznie 23.
Nie zaczęło się.
Gdy 23 lutego w południe miałem umówiony już wcześniej telefoniczny wywiad ze szwajcarskim radiem, powiedziałem jego dziennikarce, że skoro się dotychczas nie zaczęło i nas nie napadli, nie zaatakowali, to może tym razem niczego nie będzie.
Jednak w nocy 24 lutego się zaczęło. Byłem w łóżku, obudziły mnie dźwięki eksplozji. Szósta rano, może między szóstą a siódmą. Jak się wkrótce okazało, był to atak rakietowy na nasze lotnisko.
W Stanisławowie?
Tak, w Stanisławowie, w Iwano-Frankiwsku. Putin nawet wspomniał je parę dni wcześniej w swoim przemówieniu. Mówił, że jest supernowoczesne i że zbudowali je Amerykanie, żeby przyjmować tam jednostki wojskowe NATO. To była oczywiście kompletna bzdura, bo my mamy stare, malutkie sowieckie lotnisko. Bardzo śmieszne i prawie niefunkcjonalne. Śmialiśmy się więc z tego, że Putin znalazł nam jakichś Amerykanów…
W każdym razie obudziły mnie te wybuchy. Postanowiliśmy z żoną, że trzeba działać.
Plany zmieniły się kompletnie?
Plany z pisaniem? Tak, oczywiście. Przede wszystkim trzeba było się po prostu ubrać i spakować tak zwane walizki alarmowe, czego nigdy wcześniej nie robiliśmy. Tymczasem niebo pokrył czarny dym nadciągający nad miasto znad lotniska.
Musiałem wyjść z psem. I wtedy zaczęły się telefony. Dzwonili przede wszystkim dziennikarze. Uznałem, że trzeba im odpowiadać, mówić, jak jest naprawdę, bo sprawa jest ważna. Bo jednym z najważniejszych narzędzi naszego wroga jest kłamstwo.
Na ekranie wyświetlały mi się kody telefoniczne różnych państw. Niektóre znam. Polska ma 48, Niemcy 49. Jednak było też dużo takich, których wcześniej nigdy nie widziałem. A w ogóle pierwsi dodzwonili się do mnie z Tajwanu.
Nie bez powodu.
No nie bez powodu. Sytuacja u nich robi się jakaś taka podobna, jak u nas. Cały czas eskaluje.
Minęło już strasznie dużo, bo prawie pół tysiąca dni wojny. Jak w tym czasie zmienił się Pański kraj? Bo na pewno się zmienił.
Owszem. Przede wszystkim dzięki armii. Jej działania, efektywność, sukcesy przewyższyły wszelkie oczekiwania każdego z nas. Ufaliśmy im, wierzyliśmy, że będą walczyć. Ale nie sądziliśmy, że potrafią to robić tak dobrze. To zorganizowało całą resztę, niezliczone nowe projekty, wolontariuszy. Całe społeczeństwo zaczęło działać w trybie wzajemnej pomocy.
Niestety na takim niemal idealnym poziomie trudno długo wytrzymywać. Dziś, po wspomnianym przez pana prawie pół tysiącu dni, nie odczuwa się już tej ówczesnej ofiarności i powszechnej gotowości do pomagania. Także dlatego, że sam charakter wojny jest dziś odmienny. Wtedy, na początku, zagrożony był każdy z nas. Każda miejscowość, każde miasto, każdy region. Dziś wojna znowu jest ograniczona. Zasoby Rosji wydają się być na tyle wyczerpane, że stać ją tylko na lokalne działania bojowe na wschodzie.
Czyli wróciła sytuacja, która panowała w 2014 roku?
Jakoś tak, tylko na większym obszarze. Oceniam jednak, że około 70 procent terytorium Ukrainy wróciło do mniej więcej normalnego życia. Co nie znaczy, że w nocy w ten czy inny budynek nie trafi nagle rakieta, jak to stało w Humaniu, w centrum kraju, wcale nie tak blisko frontu, gdzie zdawałoby się, że ludzie mogą już spać spokojnie, jak w Iwano-Frankiwsku, czy w Czerniowcach. Rzadko, ale jednak wciąż się może zdarzyć, że przyleci jakaś rakieta. To wciąż jest wojna.
Ale nie ma już potrzeby tego powszechnego bohaterstwa, żeby ktoś nie spał pięć nocy, pracując nad jakimiś dostawami. Wszystko wróciło do normy. Może to kiepskie słowo w tym kontekście, ale tak to wygląda. Sytuacja się unormowała.
A postawa władz?
Postawa władz jest mocno uzależniona od nastroju społeczeństwa. Bo tworzą je ludzie show-biznesu, telewizyjni producenci i im podobni, którzy wciąż badają ratingi każdej audycji w telewizji.
Ale nie myśli Pan tylko o znajomych prezydenta?
Przede wszystkim o nich.
Jednak.
No tak. To jest już taki ich styl, taka kultura polityczna. Co wcale nie jest takie złe, bo oni nasłuchują odgłosów ze społeczeństwa. A gdy słyszą, że z jakiegoś powodu jest ono oburzone, wrze, to starają się temu zaradzić.
A sam prezydent?
Jego działalność polega przede wszystkim na przemówieniach i kontaktach z politykami z całego świata. Wychodzi mu to dobrze, a teksty, z którymi występuje, są całkiem niezłe. Mnie się bardzo podoba to, że w zasadzie jest to nowa generacja polityczna, ludzie w wieku 40 plus albo nawet minus parę lat. Mocno się odróżniają od rządzących na Kremlu starców, którzy znów wyglądają jak sowiecka wierchuszka z czasów późnego Breżniewa.
Wojna Pana nie zaskoczyła, co z kolei zaskoczyło mnie, gdy Pan to powiedział. A czy zaskoczyła Pana postawa prezydenta?
Bardzo słuszne pytanie. Tak, zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Kiedy słyszę o sprawozdaniach na jego stole, że miał być natychmiast zabity, to zaczynam go rozumieć. Po prostu poczuł potrzebę stawiania oporu, gdy zobaczył swoje nazwisko na liście przeznaczonych do odstrzału, i to na pierwszym miejscu. Jego śmiała reakcja w dużym stopniu uratowała sytuację w pierwszych tygodniach wojny. Gdyby uciekł za granicę, do Warszawy czy Londynu, gdzie podobno na niego czekali, być może takiego oporu by nie było. A przynajmniej byłby bardzo trudny, bardzo bolesny.
Widzieliśmy, co się stało w Afganistanie, gdy jego prezydent uciekł przed ofensywą Talibów.
Tak, choć to jest całkiem inna kultura. Ale ma pan rację, oczywiście.
Czy wyobraża Pan sobie, że w jakiejś książce, którą Pan będzie kiedyś pisać, może pojawić się postać tego prezydenta?
On sam stał się teraz pisarzem. Wszędzie za granicą, na wystawach najlepszych księgarni, widzę wśród bestsellerów jego książki. Dobrze sprzedają się też książki o nim, jego biografie.
Nie myślę więc, że bym chciał dołączać do mainstreamu piszących o Zełenskim. Ale nigdy nie mów nigdy. Jesteśmy w samym środku tej historii, jeszcze nie po niej. Ostateczny wniosek o tej postaci będzie można wyciągnąć dopiero, gdy się ona skończy.
Pamiętamy, co się stało z Churchillem po II wojnie światowej.
Właśnie.
Serdecznie Panu dziękuję za rozmowę.
Aureliusz M. Pędziwol
Rozmowa przeprowadzona 30 kwietnia 2023 roku w Czeskim Cieszynie, podczas 24. Festiwalu „Kino na granicy”
* Poeta, pieśniarz, eseista, pisarz i tłumacz Jurij Andruchowycz (urodzony w 1960 roku) debiutował w 1985 roku tomikiem poetyckim „Nebo i płoszczi”. Pierwsze powieści opublikował w latach 90., wśród nich „Moscoviadę. Powieść grozy”, która nabrała nowej aktualności, gdy Rosja napadła na Ukrainę 24 lutego 2022 roku. Wraz z Andrzejem Stasiukiem napisał „Moją Europę. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową”. Tłumaczył poezje Rilkego i Miłosza, „Sklepy cynamonowe” Schulza czy „Sennik współczesny” i „Małą apokalipsę” Konwickego. Od 2005 roku występuje z wrocławską grupą Karbido, recytując lub śpiewając swoje teksty.
Jest laureatem Nagrody Herdera (2001), Lipskiej Nagrody Księgarskiej Europejskiego Porozumienia i przyznawanej przez miasto Wrocław Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus (obie w 2006) oraz słoweńskiej Nagrody Vilenica (2017).