Komentarz: Komu miałby służyć atak USA na Syrię?
13 kwietnia 2018Wojna jest przedłużeniem polityki przy użyciu innych środków – uważał pruski teoretyk wojny Carl von Clausewitz. Niemiecki strateg myślał zapewne o polityce zagranicznej. Dla prezydenta USA Donalda Trumpa wojna wydaje się raczej kontynuacją polityki wewnętrznej. Im bardziej Trump znajduje się pod presją, im bardziej osobiście zaczyna go dotykać śledztwo prowadzone przez specjalnego prokuratora Roberta Muellera i zarzuty wysuwane przez aktorkę porno Stephanie Clifford alias Stormy Daniels – tym bardziej mętne i też niebezpieczne stają się posunięcia Trumpa.
Nadal brak strategii dla Syrii
W każdym razie w zapowiedzianym przez Trumpa ataku rakietowym, najmniej chodzi o syryjską ludność. Gdyby miało o nią chodzić, musiałaby istnieć racjonalna strategia dotycząca przyszłości Syrii. O tej jednak w Waszyngtonie nie słychać. Tydzień po niespodziewanej zapowiedzi wycofania wszystkich wojsk USA z tego kraju, Trump awizuje uderzenie na Syrię grożąc jednocześnie jej sojusznikowi Rosji. W ramach retorycznego ukoronowania całości odczłowiecza przeciwnika Baszara el-Asada nazywając go „zwierzęciem”. Jakiekolwiek ma zdanie o prezydentach Rosji i Syrii – bez nich, a już na pewno z nimi w roli przeciwników, nie będzie w obecnej sytuacji możliwe zakończenie wojny w Syrii, z całym związanym z nią cierpieniem i umieraniem. Obwieszczona tweetem prezydencka zapowiedź eskalacji jest tylko chwilowym osiągnięciem punktu krytycznego – i świadczy o tym, jak bardzo Donald Trump oddalił się od zwyczajów międzynarodowej dyplomacji.
Swoim tweetem prezydent zareagował na rosyjskie ostrzeżenie: jeżeli zostaną zaatakowane rosyjskie cele, zostaną zniszczone nie tylko amerykańskie pociski, ale też wyrzutnie, z których zostały wystrzelone. Tę otwartą groźbę wypowiedział jednak nie Kreml, tylko rosyjski ambasador w Libanie – nie jest to akurat partner równy prezydentowi. A Rosji z pewnością nie zależy na bezpośredniej konfrontacji z USA. Jak się wydaje, prawie w zapomnienie przeszła okoliczność, iż w walce z tzw. Państwem Islamskim – tak na marginesie, jeszcze nie całkowicie zwyciężonym – rosyjscy i amerykańscy przywódcy wojskowi ściśle z sobą współpracowali.
Za cenę taniego poklasku swoich zwolenników Trump dosadnymi słowami dolewa oliwy do i tak już szalejącego w Syrii ognia. Przynajmniej niektórzy amerykańscy senatorzy krytycznie rozważają sens – jakikolwiek miałby on charakter – ataku USA na cele w Syrii.
W samym Białym Domu, z wprowadzeniem się w poniedziałek nowego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Johna Boltona, pojawił się kolejny, „najlepszy jastrząb wśród jastrzębi”. Bolton od lat opowiada się za wojną z Iranem; amerykańską inwazję na Irak, mimo jej trudnych do zignorowania, katastrofalnych skutków, do dzisiaj uważa za słuszną.
Kto mógłby się jeszcze sprzeciwić Trumpowi?
Także Mike Pompeo nominowany na nowego amerykańskiego sekretarza stanu, potwierdził na dotychczasowym stanowisku szefa CIA swoją reputację twardogłowego. Jeżeli w ogóle, to sprzeciwu wobec planów i metod Trumpa można się spodziewać tylko od sekretarza obrony Jamesa Mattisa. On akurat wie, jak wygląda wojna. Na marginesie: przed zaledwie dwoma miesiącami Mattis stwierdził, że nie widział rzeczywistych dowodów potwierdzających, że to Asad kryje się za dokonanym rok temu atakiem z użyciem broni chemicznej na Khan Sheikhoun. Chociaż wówczas było o wiele więcej czasu, by zbadać zarzuty. Teraz natomiast grozi konfrontacja z supermocarstwem jakim jest Rosja i mocarstwem regionalnym Iranem, oparta na niczym więcej niż na filmach wideo na youtube.
Zadziwiające, że na arenie międzynarodowej tylko sekretarz generalny ONZ Antonio Guterres wzywa do powściągliwości. Eurpejscy sojusznicy i partnerzy z NATO elegancko wstrzymali się z krytyką albo, tak jak Francja lub Wielka Brytania, chcą się nawet włączyć w możliwe akcje militarne. Przy tym Europa, ze względu na swoją bliskość geograficzną, bardzo szybko odczuje skutki eskalującego konfliktu w Syrii. Nie tylko w postaci dalszych uchodźców.
Matthias von Hein
tł. Elżbieta Stasik