Stabilność, stabilność i jeszcze raz stabilność. To podejście do sytuacji na Bałkanach Zachodnichłączy Niemcy i Francję, tłumacząc zarazem, dlaczego oba kraje zaczęły intensywniej zajmować się tym regionem. Starania o jego stabilność są też wspólnym mianownikiem tak różnej zazwyczaj polityki Berlina i Paryża wobec sześciu krajów Bałkanów Zachodnich. To realistyczne założenie, które jasno sygnalizuje zainteresowanie tym regionem, ale nie budzi fałszywych oczekiwań i nadziei.
Podczas zorganizowanej wspólnie w Berlinie Konferencji ws. Bałkanów Zachodnich Angela Merkel i Emmanuel Macron już na początku i bez owijania w bawełnę dawali do zrozumienia, czego to spotkanie nie będzie dotyczyło: perspektywy członkostwa w Unii Europejskiej czy Procesu Berlińskiego. Nie będzie też próbą narzucania Belgradowi i Prisztinie rozwiązania sporu o Kosowo. Jasno dano też do zrozumienia, o co w spotkaniu chodzi: o bezpieczeństwo, walkę z przemytem broni, terroryzmem, zorganizowaną przestępczością i nieuregulowaną migracją. To najważniejsze sprawy.
Prymat stabilności czyni politykę wobec Bałkanów Zachodnich logiczną i łatwą do wytłumaczenia w UE, ale to nie wystarczy. Bo gwarantować tę pożądaną stabilność może tylko godny zaufania partner polityczny. A zaufanie do polityki, także na Bałkanach Zachodnich, funkcjonuje poprzez demokratyczne organy kontrolne i demokratycznie legitymizowanych polityków. Kto dzisiaj nie traktuje do końca poważnie państwa prawa, ten nie będzie jutro poważnie traktował polityki zagranicznej. Dlatego w naszym własny interesie pozostaje baczne patrzenie na ręce tamtejszym politykom i nie zgadzanie się na cięcia w demokracji na rzecz stabilności. Stawianie wyłącznie na "stabilokratów" byłoby krótkowzroczne.
Dlatego należy się cieszyć, że na końcu tego szczytu jednak pojawiły się jasne niemiecko-francuskie apele o „niezachwiane wspieranie demokracji, praworządności, walkę z korupcją i wzmacnianie roli społeczeństwa obywatelskiego". Jak wiadomo, papier jest cierpliwy. Ale byłoby fatalnym sygnałem, gdyby tego wezwania zabrakło.
Bo to właśnie mieszanka dążeń do stabilności z dalekowzroczną europejską polityką przyniosła w ubiegłym roku istotny przełom w postaci historycznego pojednania pomiędzy Grecją a Macedonią Północną.
Teraz trzeba będzie załagodzić inne groźne zarzewie: spór między Serbią a Kosowem. Przywódcy obu krajów wybiegli w ubiegłym roku przed szereg europejskich inicjatyw i z amerykańską pomocą wypracowali „deal”. W europejskich stolicach od razu odezwały się jednak dzwonki alarmowe. Naruszono bowiem tabu: zmiany przebiegu granic w ramach dwustronnego porozumienia. Wywołało to niepozbawione podstaw obawy o negatywny wpływ na inne kraje w regionie, zwłaszcza na Bośnię i Hercegowinę, której delikatna konstrukcja w każdej chwili może zostać podważona przez etno-polityczne łamanie tabu.
Nalegania Merkel i Macrona na dialog prowadzony pod auspicjami Unii Europejskiej przyniosły skutek. Serbia i Kosowo znowu chcą rozmawiać przy udziale UE, tak aby wypracować ostateczne porozumienie dające stabilizację regionowi i otwierające drogę do Europy. Gdyby udało się poważnie zacząć realizować chociaż połowę z decyzji końcowych berlińskiego szczytu, to spotkanie to już by wiele dało. Poza tym, w myśl wspólnych interesów, Francji i Niemcom udaje się ramię w ramię prowadzić politykę wobec Bałkanów Zachodnich. Ten mocny europejski duet nadaje dynamikę kolejącym procesom w regionie, zwłaszcza pomiędzy Kosowem i Serbią. Ważne jest aby utrzymać tę presję ze strony Paryża i Berlina. W przeciwnym razie zapał osłabnie także między Belgradem a Prisztiną.