Koronakryzys: Czy grozi nam koniec solidarności wśród ludzi
30 czerwca 2020Gdy po masowej epidemii koronawirusa w rzeźni firmy Tönnies domy pracowników w miasteczku Verl w Nadrenii Północnej-Westfalii zostały zamknięte na kwarantannę, Julia Held nie namyślała się długo. Już na początku koronakryzysu 32-letnia wolontariuszka angażowała się w ramach pomocy sąsiedzkiej. Natychmiast stało się dla niej jasne, że znów musi nieść ludziom praktyczną pomoc. Wraz z innymi wolontariuszami dba np. o to, by firmy cateringowe nie oferowały wieprzowiny rodzinom muzułmańskim poddanym kwarantannie. „Pomocne ręce” przez ogrodzenie podają upieczone ciasto, zabawki dla dzieci, krem przeciwsłoneczny.
Te gesty mają przede wszystkim pokazać ludziom, że nie są pozostawieni na pastwę losu i że nie uważa się ich za "winnych" swojej sytuacji oraz ogromnej liczby infekcji w powiecie – mówi DW młoda kobieta. – Właśnie teraz nasza pomoc liczy się najbardziej – podkreśla.
Bez maseczki i dystansu
Zaangażowanie Julii Held i innych wolontariuszy szybko zyskuje rozgłos. Prasa publikuje liczne doniesienia o akcji – prawdopodobnie również dlatego, że wydaje się ona być sprzeczna z tym, co obserwuje się w RFN po poluzowaniu restrykcji. Najwyraźniej wiele osób ignoruje koronawirusa i wciąż jeszcze obowiązujące częściowe restrykcje. Berlińskie przedsiębiorstwo transportu miejskiego niedawno podniosło alarm, ponieważ wielu pasażerów nie nosiło maseczek. Teraz obowiązuje grzywna w wysokości co najmniej 50 euro, a przy recydywie kara jest jeszcze wyższa.
Demonstracja na rzecz ratowania berlińskiej kultury klubowej wywołała wiele krytyki: setki pontonów z tłumami ludzi tłoczyło się na kanale Landwehr, wiele – ignorując nakaz zachowywania odstępu i noszenia maseczek. Imprezowiczom wytykano egoizm, a kluby dystansowały się od tej akcji. Ale oprócz takich krzykliwych wydarzeń widuje się także tłumy „zwykłych” ludzi: pełne parki i place zabaw, deptaki i sklepy – ludzie zaczęli zachowywać się jak przed pandemią.
Nowe poczucie solidarności
„Spłaszczenie krzywej” i „solidarność” stały się hasłami najpóźniej od czasu telewizyjnego wystąpienia kanclerz Angeli Merkel w połowie marca. Ludzie przejęli się sytuacją i byli w przeważającej mierze zdyscyplinowani. Młodsi sąsiedzi robili zakupy dla osób starszych i szczególnie zagrożonych, z balkonów o 21:00 rozlegały się oklaski dla personelu medycznego i pielęgniarskiego, dzieci malowały wesołe tęcze w oknach, a informacje pod specjalnymi hashtagami rozchodziły się w mediach społecznościowych. Motto było klarowne: zostań w domu, zrezygnuj ze spotkań i wyjść. Wszystko inne wydawało się nieodpowiedzialne, także w świetle ostrzeżeń Instytutu Roberta Kocha, który zapowiadał, że gdyby Niemcy nie przestrzegali rygoru, byłoby dziesięć milionów zarażonych.
Rząd w Berlinie dużo wymagał od ludzi, ale akceptacja decyzji politycznej była tak wysoka jak rzadko: według „Corona Monitor” Federalnego Instytutu ds. Oceny Ryzyka, ponad 90 procent społeczeństwa zaakceptowało ograniczenia w marcu, nawet jeśli musieli pogodzić się z dużym spadkiem dochodów, a nawet mogli obawiać się utraty podstaw egzystencji.
– To był przejaw wielkiej solidarności – mówi w wywiadzie dla DW ekspert ds. etyki medycyny Alena Buyx, która bada ten temat na Politechnice w Monachium. – Ten potencjał był zawsze obecny, teraz się ujawnił. To, jak dobrze przeszliśmy przez pandemię, pokazuje również rozmiar tego potencjału.
Nowa nonszalancja
Po tygodniach rozluźnienia restrykcji i spadku liczby infekcji, sytuacja nie jest jednak prosta. Ochota na spotkanie z przyjaciółmi: tak, ale gdzie? W parku, gdzie zagrożenie infekcją jest najmniejsze? A może jednak w domu, pomimo ostrzeżeń o niebezpiecznych aerozolach? Polecieć gdzieś na wakacje czy spędzić urlop na balkonie? Praca zdalna czy w otwartym biurze? A co z maseczkami? Są tylko uciążliwe czy chronią naprawdę? A jeśli tak, to kogo? Co zatem stało się z tak wychwalaną solidarnością, której koniec już prorokowano w mediach społecznościowych?
Ekspertka ds. etyki medycyny nie dostrzega żadnego zwrotu, a jedynie regionalizację solidarności. Te „hotspoty solidarności” powstają dokładnie tam, gdzie są potrzebne: tam, gdzie liczba infekcji gwałtownie wzrosła, na przykład w rzeźniach, po nabożeństwach lub kolacjach w restauracji.
– Solidarność nie spadła, a tylko się zmieniła, bo taki był wymóg sytuacji – mówi Alena Buyx. – Nadal mamy nakazy obowiązujące w całym kraju, takie jak obowiązek noszenia maseczki w niektórych miejscach, wymóg utrzymywania odległości i przestrzegania higieny. Ale mamy inne zróżnicowanie i wtedy właśnie potrzebne są hotspoty solidarności.
Hotspot solidarności w Gütersloh
I hotspoty takie rzeczywiście powstają, jak w powiecie Gütersloh, gdzie mieszka wielu pracowników rzeźni Toennies i gdzie pomoc im niesie Julia Held oraz inni wolontariusze. Nie wiadomo, jak długo ludzie będą nadal tak solidarni. Alena Buyx uważa, że „potencjał solidarności nie jest nieograniczony”. Był to jeden z powodów, dla których Niemiecka Rada Etyki, której jest ona przewodniczącą, już wcześnie zwracała uwagę, by rozważać możliwość luzowania restrykcji.
– Popieram elastyczne rozwiązania regionalne z określonym limitem zachorowań, ponieważ to oznacza, że nie zawsze wymagamy od wszystkich takiej samej solidarności, ale tylko tam, gdzie jest konkretny powód – zaznacza ekspertka. Regionalizacja przewiduje, że można wprowadzić nowe ograniczenia kontaktów, jeśli w powiecie wystąpi ponad 50 nowych zakażeń na 100 000 mieszkańców w ciągu siedmiu dni.
Julii Held sił jeszcze nie braknie, mimo że jej dzień zaczyna się o szóstej rano, a czasem kończy się o północy.
– Nie zastanawiam się nad tym, jest to dla mnie najbardziej normalna rzecz. Nie jest mi ciężko, bo widzę, jak wdzięczni są ludzie – mówi.
Chcesz skomentować nasze artykuły? Dołącz do nas na Facebooku! >>