Koszulka z napisem „Solidarność”
25 września 2020W odpowiedzi na prośbę o kilka zdań, jak w 1980 roku zareagowała na wydarzenia w Polsce, Anna Szabatová – jeszcze do niedawna czeska rzeczniczka praw obywatelskich – przysyła czarno-białą fotografię. Widać na niej, jak akurat przygotowuje coś do jedzenia. Syn Pavel wsunął się jej pod prawą rękę, w której trzyma tarkę, córka Sasza pod lewą, sięgającą po głęboki talerz. Obok przysiadł się mąż Petr Uhl z malutkim Michalem na kolanach. Sasza chwyta niemowlaka za palec – i w tym momencie ktoś nacisnął spust aparatu.
– Po Michale można poznać, że to rok 1985, pierwsze lato po wyjściu Petra z więzienia. Spędziliśmy je w Otradovie na Wysoczynie – mówi Anna.
Czechosłowacja była wtedy od kilkunastu lat pogrążona w „normalizacji” zarządzonej po rozbiciu Praskiej Wiosny przez wojska Układu Warszawskiego w sierpniu 1968 roku. Najpierw odwołano reformy i przywrócono cenzurę, potem zaczęły się czystki w partii i aparacie państwowym. Politycznych przeciwników, z których wielu było przedtem członkami Komunistycznej Partii Czechosłowacji (KPCz), spotkały represje. Ojciec Anny, Jaroslav Szabata, którego zorganizowany krótko po inwazji, nadzwyczajny zjazd partii wybrał na członka Komitetu Centralnego, został aresztowany w październiku 1971 roku i skazany pół roku później na 6,5 lat więzienia za udział w akcji ulotkowej nawołującej do bojkotu wyborów.
Za tę samą akcję do więzienia trafiła także trójka jego dzieci. Anna i Jan zostali skazani w odrębnych procesach, każde na trzy lata. I zwolnieni warunkowo w grudniu 1973 roku, tuż przed wigilią. Václav dostał wyrok w zawieszeniu, jego żona Ivanka w ogóle nie została skazana, ale oboje i tak odsiedzieli po pół roku w areszcie.
O ułaskawienie nie prosił
Właśnie na tej fotografii Anna Szabatová ma na sobie koszulkę z napisem „Solidarność”. – Przywiózł mi ją ktoś z Paryża. A może z Polski? Nie pamiętam. Nosiłam ją przez całe lata 80., aż się w końcu całkiem podarła – mówi Anna. – Oczywiście nie nosiłam jej cały czas, ale dość często, także na ulicy. Tylko nieliczni zwracali na nią uwagę. Większość nie znała tego symbolu, bo w czechosłowackiej telewizji go nie pokazywali.
I choć z powodu tej koszulki nigdy nie miała problemów, to jednak w komunistycznej Czechosłowacji trzeba było odwagi, by pokazać się na ulicy ze znakiem „Solidarność” na piersi. W rodzinie Anny odwagi jednak nigdy nie brakowało. Ojciec w chwili przedterminowego zwolnienia z więzienia po pięciu latach odsiadki zażądał wpisania do protokołu, że o ułaskawienie nie prosił, bo był skazany bezprawnie i będzie walczył o swoją rehabilitację.
Mały, wychowawczy policzek
Niespełna dwa lata później Jaroslav Szabata znów trafił za kraty. Tym razem za spoliczkowanie milicjanta. – Wymierzył mu mały, wychowawczy policzek, bo ten go poniżał – mówi Anna. Stało się to po zatrzymaniu w drodze na spotkanie z KOR-em na granicy. Dostał dziewięć miesięcy, do których doliczono jeszcze odwieszone półtora roku z poprzedniego wyroku. Ale to znów nie poskutkowało. – W chwili aresztowania był rzecznikiem Karty 77. Gdy wyszedł na wolność, natychmiast podjął przerwaną działalność – podkreśla jego córka.
Petr Uhl siedział jeszcze dłużej. Najpierw cztery lata po 1968 roku, a potem jeszcze pięć od 1979. Razem dziewięć. Przed drugim wyrokiem redagował i wydawał podziemny biuletyn „Informace o Chartie 77” („Informacje o Karcie 77”), zwany „Infochem” – bodajże najważniejsze źródło wiedzy o tych wydarzeniach w Czechosłowacji, o których oficjalne źródła nie informowały. Po wyjściu z więzienia natychmiast wrócił do „Infocha”.
Kiedy siedział, wydawała go jego żona. – Ale nie sama, z kilkoma przyjaciółmi – mówi Anna Szabatová, próbując umniejszyć znaczenie tego, co wtedy robiła.
Wspaniały moment oświecenia
40 lat temu socjolog Martin Bútora nie mógł nawet śnić, że kiedyś będzie ubiegać się o wybór na prezydenta Słowacji, a przedtem reprezentować swój kraj jako ambasador w Waszyngtonie. Wprawdzie nie był dysydentem, ale w 1977 roku nie zgodził się potępić Karty 77, manifestu czechosłowackiej opozycji. Musiał więc pożegnać się z pracą w państwowym instytucie.
Został terapeutą w poradni dla trzeźwiejących alkoholików. W drugiej połowie sierpnia 1980 roku był z podopiecznymi i ich rodzinami pod namiotami na Muránskiej planinie w środkowej Słowacji. – Tworzyliśmy wspólnotę, jedliśmy z jednego garnka, odkrywaliśmy się wzajemnie przed sobą. Ten obóz pomagał im zrozumieć istotę ich uzależnienia i szukać dróg leczenia. W długich wieczornych debatach przy ognisku pojawiały się często trzy kluczowe słowa: prawda, godność i wolność – mówi socjolog.
Któregoś dnia Martin pojechał z żoną do pobliskiego Tisovca. Tam w ręce wpadła im słowacka gazeta „Pravda” z doniesieniami o negocjacjach strajkujących z władzami PRL. – A jednak nie załamali się… Ale jeśli ich zbałamucą, zaproponują drobne ustępstwa, usuną radykałów, reszcie zamkną usta… Ale nie, tego się nie da zatrzymać! Nie, zaczną do nich strzelać! Ale i tak jest to tego warte, przynajmniej przeżywają chwile wolności – wspomina myśli, które przetaczały im się wtedy przez głowy.
– Choć nie potrafiłem sobie wyobrazić, że mogłoby to się skończyć sukcesem, uśmiechałem się – dodaje Bútora. – Uśmiechałem się tak dyskretnie, jak to robili moi pacjenci, kiedy przeżywali ten wspaniały moment oświecenia, satori, gdy się potwierdza, że życie w prawdzie jest jedynym godziwym sposobem egzystencji. Wracałem do nich, do obozu, z poczuciem, że to wszystko ma sens.
Genialny pomysł
Szabatová wraca pamięcią do lata ’80, spędzonego z dziećmi na Wysoczynie, ale bez Petra skazanego rok wcześniej. – W naszym środowisku wydarzenia w Polsce wzbudziły ogromną nadzieję – mówi. A o tym, co się tam dzieje, wiedziała z austriackiego radia, jedynej zagranicznej stacji, którą potrafiła złapać na swoim odbiorniku.
Inny sygnatariusz Karty 77 Petr Pospíchal słuchał w tym czasie w Pradze Wolnej Europy i Głosu Ameryki. Także po polsku. – W niedzielę 24 sierpnia poszedłem do Ladislava Hejdánka (w poprzednich latach był rzecznikiem Karty, red.) z pomysłem, żeby Karta posłała pozdrowienia do Gdańska. A on mi odpowiedział, że skoro mam taki pomysł, powinienem sam się zająć jego realizacją. Napisałem więc krótki tekst, obszedłem rzeczników i do wieczora oświadczenie było gotowe. Od tego zaczęła się moja wieloletnia przygoda z Polską – wspomina Pospíchal.
– To był ogromnie pozytywny szok – mówi Bútora. – Z jednej strony paraliżował nas lęk, że zniszczą strajkujących, będą do nich strzelać, pozamykają ich. Z drugiej zaś ściskaliśmy za nich kciuki i rozkoszowaliśmy się błogim, upojnym zapachem wolności.
– Żyłem wtedy w Wiedniu, prawdę mówiąc jak pączek w maśle – wspomina książę Karel Schwarzenberg, który po komunistycznym przewrocie 1948 roku uciekł z rodzicami z Czechosłowacji. – Ale śledziłem uważnie, co się działo w Polsce, bo mnie to naprawdę interesowało. Czułem, że to wielki przełom, ale oczywiście bałem się, żeby to się nie skończyło jak na Węgrzech w ’56, czy u nas w ’68. Polacy to jednak wymyślili lepiej, a Solidarność była pomysłem po prostu genialnym – mówi późniejszy kanclerz prezydenta Czechosłowacji Václava Havla i minister spraw zagranicznych Republiki Czeskiej.
„Musiałem się wstydzić za Czechów”
Ale Solidarność fascynowała nie tylko dysydentów i ludzi o podobnych poglądach. – Kiedy zamknęli mnie wiosną 1981, słyszałam, jak co inteligentniejsi więźniowie wywoływali się nawzajem przez zakratowane okna więzienia na Ruzyniu nazwiskami polskich rewolucjonistów. Ich ulubioną ksywą był Wałęsa – przypomina sobie socjolożka Jirzina Sziklová, która także podpisała Kartę 77.
A tak zwani zwyczajni ludzie? Sziklová odpowiada czeskim dowcipem z tamtych dni: – Mówi Czech do Czecha: Kiedy Polacy otwierają magazyny broni, biorą karabiny i idą na ulicę bronić Solidarności. A ten drugi na to: Pięknie, ale u nas jest to zakazane.
– Ze zwyczajnymi ludźmi nie spotykaliśmy się zbyt często, bo byliśmy… parchaci – uśmiecha się Szabatová. – Ale myślę, że Solidarność nie wzbudziła u większości społeczeństwa sympatii.
– Robotnicy w CSRS nie rozumieli epokowego znaczenia tych wydarzeń – tłumaczy prof. Jan Rychlík, czeski historyk, który zajmuje się również najnowszymi dziejami Polski. – Ulegali propagandzie, która twierdziła, że Polacy nie pracują, a my musimy ich utrzymywać. Musiałem się wtedy wstydzić za Czechów.
Trochę inna podróż do Czechosłowacji
Polski karnawał skończył się trochę inaczej niż bunt Czechów i Słowaków z ’68 roku. „Braterska pomoc” nie była potrzebna, wystarczyła własna armia. Nim jednak stan wojenny położył kres pierwszej Solidarności, w Pradze zrodziła się jeszcze jedna, nieporównanie mniejsza, ale z różnych powodów również bardzo ważna organizacja – pierwsza i tak naprawdę jedyna znacząca, która poprzez granicę połączyła we wspólnym działaniu opozycję demokratyczną dwóch komunistycznych państw.
Aleksander Gleichgewicht, wówczas redaktor naczelny wrocławskiego Radia Solidarność, nadającego audycje z kaset magnetofonowych przez radiowęzły w zakładach pracy, a wcześniej członek Studenckiego Komitetu Solidarności, od lat podziwiał opór stawiany przez Czechów i Słowaków w nieporównanie trudniejszych warunkach niż w Polsce.Uchwalone podczas pierwszej tury I Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność” „Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej” było dla niego znakomitym powodem, by w przerwie między obiema turami Zjazdu pojechać do Czechosłowacji. Ruszył tam 17 września, wrócił po tygodniu.
Najpierw udał się do Pragi, na Anglicką 8, gdzie mieszkali Anna Szabatová i Petr Uhl – przebywający wtedy w więzieniu. Następnie pojechał do Brna, by tam spotkać się z Jaroslavem Szabatą i jego synem Janem. Stamtąd wrócił do Pragi, na Anglicką 8.
Jeszcze jedna Solidarność
„Podczas pierwszego z tych spotkań narodziła się idea powołania nowej organizacji – Solidarności Polsko-Czeskiej” – piszą Łukasz Kamiński, Petr Blażek i Grzegorz Majewski w książce „Ponad granicami. Historia Solidarności Polsko-Czechosłowackiej”. Natomiast Gleichgewicht jest przekonany, że stało się to podczas jego drugiej wizyty u Szabatovej. – Mogę sobie dać rękę uciąć, że to właśnie wtedy, w rozmowie z takimi ludźmi, jak Anna Szabatová czy ksiądz Václav Malý, pierwszy raz użyliśmy nazwy „Solidarność Polsko-Czeska” – wspomina.
Pewnie nie da się już na sto procent powiedzieć, czy SPCz (później przemianowana na Polsko-Czechosłowacką) powstała podczas pierwszego, czy ostatniego ze spotkań Gleichgewichta. Nie ulega jednak wątpliwości, że powstała we wrześniu 1981 roku, między pierwszą a drugą turą zjazdu „dużej” Solidarności. Ale do wprowadzenia stanu wojennego w Polsce nie udało się jej już podjąć działalności. „Jej symboliczne powołanie było jednak ważnym impulsem dla tych, którzy przejęli działalność na niwie kontaktów polskiej i czechosłowackiej opozycji w kolejnych latach” – piszą Kamiński, Blażek i Majewski.
Spotkania na granicy
Po polskiej stronie byli to przede wszystkim Mirosław Jasiński, bez którego uporu być może SPCz pozostałaby jedynie piękną, ale niezrealizowaną ideą, oraz Mieczysław „Ducin” Piotrowski. Ten ostatni wyszukał na polsko-czeskiej granicy miejsca dogodne do zorganizowania spotkań opozycji na wzór spotkań działaczy Karty 77 i KOR w latach 70., które odbywały się na Drodze Przyjaźni Polsko-Czechosłowackiej w Karkonoszach.
Po stronie czeskiej – oprócz Szabatów i Uhla – także Petr Pospíchal, który po lekturze „Konspiry” (książki zawierającej wywiady z przywódcami podziemnej Solidarności) skorzystał z podanego tam adresu Zbigniewa Janasa i w 1986 roku wysłał do niego kuriera z propozycją wznowienia dysydenckich spotkań na granicy. – Janasowi pomysł bardzo się spodobał i niedługo potem zaczęliśmy się regularnie spotykać – wspomina Pospíchal.
Tym razem miejscem spotkań, w których uczestniczyli jeszcze Václav Havel, Ján Czarnogurský, Jacek Kuroń, Jan Lityński, Adam Michnik czy Zbigniew Romaszewski, były szczyty Borówkowej koło Lądka-Zdroju i Śnieżnika na granicach ziemi kłodzkiej.
Preludium aksamitnej rewolucji
SPCz zajmowała się też przemytem nielegalnych wydawnictw (w obie strony) oraz sprzętu poligraficznego do Czechosłowacji. Ukoronowaniem jej działalności stał się zaś Przegląd Niezależnej Kultury Czechosłowackiej zorganizowany w pierwszych dniach listopada 1989 roku we Wrocławiu.
To właśnie tam Czesi i Słowacy często po raz pierwszy mogli spotkać się ze swoimi słynnymi emigrantami – choćby z bardem Praskiej Wiosny Karlem Krylem, który przygotował sobie na powitanie rodaków dłuższą mowę, ale wzruszony wypowiedział tylko jedno zdanie: „Dobry wieczór po dwudziestu latach!”. Jego koncert przerwał potem enerdowski opozycjonista Wolfgang Templin, który właśnie dotarł z Berlina z informacją, że na placu Alexandra demonstruje milion ludzi. Wypełnioną po brzegi widownię Teatru Polskiego opanował szał radości.
Dla Václava Havla czechosłowacki festiwal we Wrocławiu był „preludium aksamitnej rewolucji”. – Przyznajmy, że Polakom zawdzięczamy ogromnie dużo – mówi dziś książę Schwarzenberg. – Bez Solidarności w ówczesnym bloku wschodnim nic by nie ruszyło z miejsca. Polacy odegrali tu wiodącą i decydującą rolę. Bóg zapłać za nich.
Artykuł powstał w ramach wspólnego cyklu Deutsche Welle i Newsweek Polska. #CzasSolidarności
Więcej na: www.dw.com/czassolidarnosci