Masur - Beethoven-Sinfonien
14 września 2008DW: Co skłoniło Pana do podjęcia wyzwania, aby wszystkie 9 symfonii Beethovena wykonać w ciągu czterech festiwalowych dni?
Kurt Masur: To dla mnie nic nowego - nie jest to jakiś szczególny wyczyn przy okazji bońskiego festiwalu - robiłem to już częściej. Ludzie, którzy sądzą, że znają się na muzyce, podkreślają zawsze: To był wielki kompozytor i och i ach. Ale kiedy przyjrzą się bliżej tym kompozycjom, zaczynają pojmować, że muzyka Beethovena często była rodzajem używki. Jego poczucie humoru było tylko z pozoru dość ograniczone. Moim celem jest, aby ludzie dostrzegli, że jego I Symfonia zaczyna się bardzo zawadiacko. Wszyscy robią na początku wielki akord - jako coś wielce znaczącego, ale u Beethovena nie ma aż tak wielkiej powagi. Dokładne poznanie kompozytora prowadzi nas dopiero do tego, że zaczynamy pojmować, jakie znaczenie ma to, co chciał nam przekazać.
DW: Na czym polega Pańska koncepcja interpretacji tego cyklu? Czy zatacza Pan jakiś łuk?
KM: Oczywiście, że jest to łuk. Kiedy pierwszego wieczoru gra się trzy pierwsze symfonie - to spory wysiłek, ale jest to możliwe, bo dwie pierwsze są nieco krótsze, dopiero trzecia symfonia ma rzeczywistą, indywidualną formę. To właśnie chcę przekazać publiczności tego wieczora - że lekkość i poezja dwóch pierwszych symfonii nie ma nic wspólnego z symfonią trzecią. Wydźwięk III Symfonii poświęconej pierwotnie Napoleonowi jest bardzo humanistyczny - Beethoven podarł potem w złości jej partyturę, bo nie chciał, by identyfikować ją z kimś, kto ciemięży ludzi. Decydującą kwestią jest dla mnie: jak dalece jestem zobligowany jako interpretator wobec słuchacza, który może przedtem nie wczytywał się przez dwie godziny w program koncertu, tylko w pośpiechu przebrał się w lepsze ubranie i przyszedł na koncert i chciałby już w pierwszych akordach rozpoznać ducha tej muzyki. Mam szczęście, że pracuję teraz z tą a nie inną orkiestrą. Paryska orkiestra identyfikuje się z naszą pracą, nie szczędząc sił. W okresie przygotowań i prób dochodziliśmy czasami do granic wytrzymałości, bo symfonie Beethovena to nie zabawa. Ich nie można brać lekko, to bardzo poważna muzyka. Poważnie trzeba traktować ich humor i trzeba umieć błyskawicznie zmieniać tempo, kiedy Beethoven zmienia nastrój. To właśnie chcemy przekazać publiczności, bo inaczej ta muzyka będzie brzmiała jak ograne kawałki.
Ciągle odkrywanie Beethovena
DW: Czy odkrywa Pan dziś u Beethovena jeszcze coś nowego?
KM: Ciągle od nowa. Dzieje się tak za sprawą czasami błędnego odczytywania partytury przez muzyków, którzy zgłaszają się potem z pytaniami. Wtedy często uświadamiam sobie, że niektórych rzeczy jeszcze w ogóle nie zauważyłem. Czasami są to tylko jakieś drobne momenty, które są jednak bardzo istotne. Na przykład jak wprowadza się temat. Wielu wielkich solistów to lekceważy. Jest oczywiście kilka wyjątków: Yo Yo Ma, Liza Leonskaja, Anne Sophie Mutter - to ci, u których się czuje, jak się wewnętrznie przygotowywali, jak zastanawiali się, jak zagrać następny temat. To są te momenty, kiedy oczarowują oni publiczność.
DW: Jak można w dzisiejszych czasach uniknąć rutyny na scenie?
KM: Rozbudzając na powrót swą moralność: poczucie odpowiedzialności wobec przejętego dziedzictwa. Musimy znów nawiązać do wirtuozerii, jaką pielęgnowano w dawnych czasach i do pasji i opętania, jaka wiąże się z muzyką. Muzyka, jaka powstała w przeszłości to mistrzowskie dzieła, i to wspaniałe, że dane jest nam jej słuchać i ją przeżywać.
DW: Jak można współczesnym ludziom wytłumaczyć, przekazać Beethovena. Czy to w ogóle jest możliwe?
KM: Muzyka Beethovena jest tak wszechstronna, że nie ma właściwie ludzkiej emocji, której ona by nie wyrażała.
Obojętnie czy jest to "Dla Elizy" czy „Bagatela o utraconym groszu”. Znamy wiele drobnych utworów, które były okazjonalnymi kompozycjami dla pozyskania jakiejś wybranki - jak wiemy Beethoven zawsze był w kimś zakochany. Największą tragedią jego życia było to, że komponując II Symfonię zorientował się, że traci słuch. W "heiligensztadzkim testamencie" napisał przecież: „O Ludzie, którzy mnie macie za gbura i grubianina, chcę żebyście wiedzieli, jak cierpię!".
Kiedy próbowałem z moją paryską orkiestrą VIII Symfonię przypomniałem im, że pierwsze osiem symfonii Beethoven napisał w przeciągu dziesięciu lat, a potem przez kolejnych dziesięć nie skomponował żadnego poważniejszego dzieła na orkiestrę. Dopiero potem powstała „Missa Solemnis” i IX Symfonia. Trzeba wczuć się w to, co działo się z tym człowiekiem, który nic już nie słyszał. Dyrygował on jeszcze co prawda prawykonaniami, ale za nim stał ktoś, kto dawał znaki chórowi i orkiestrze. Sam kompozytor był zupełnie bezradny, bo nic już nie miał pod kontrolą.
Był to człowiek, który u kresu swojego życia chciał jeszcze przekazać ludziom jakieś przesłanie. Nie była to żadne pożegnanie jak VI Symfonia Czajkowskiego - ostatnim przesłaniem do ludzkości od tego chorego, samotnego, zdruzgotanego człowieka była „Oda do radości”! To było gigantyczne. Ludziom, którzy tej muzyki tylko słuchają i którzy tego wszystkiego nie wiedzą, ta muzyka dodaje siły, bo czują, że była to muzyka narodzona z pokonania trudności, melancholii, smutku, odzwierciedlająca wielką radość życia aż do samego końca.