1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Lebensborn: porwane dzieci odbywały szkolenia wojskowe

30 listopada 2017

Janusz Bukorzycki zostal porwany z okupowanej Polski przez Gestapo. Jako 12-latek został wcielony do Hitlerjugend i odbywał szkolenia wojskowe. Porwane dzieci miały zasilić niemiecką armię.

https://p.dw.com/p/2oXyt
Janusz Bukorzycki, w 1943 r. porwany przez Gestapo
Janusz Bukorzycki w 1943 r. porwany przez GestapoZdjęcie: DW/M. Sieradzka

W mieszkaniu Janusza Bukorzyckiego w Łodzi króluje Zosia. W życiu też. Zosi nie ma już od paru lat na świecie, ale gdyby nie ona, 84-latek nie byłby tym, kim jest. Tak odpowiada na pytanie, skąd u niego tyle radości życia. Śmieje się, sypie dowcipami, obdarowuje mnie aniołkiem i elegancką świąteczną kartką z dedykacją.

Z fotografii na ścianie spogląda żona Zosia. To ona stworzyła mu dom, a tego brakowało mu najbardziej. Jako dziecko Janusz był bity i głodzony. Gdy opowiada, jak był głodzony albo jak biegał w mundurku Hitlerjugend, głos mu się łamie. Mimo wigoru i iskier w oczach trauma z dzieciństwa tkwi głęboko.

Na tropie zrabowanych dzieci. Druga część akcji Interii i Deutsche Welle >> 

Sierota z łódzkiej ulicy

Jest rok 1933. Na ulicę Zawadzką, dziś Próchnika, ktoś podrzuca zawiniątko z dzieckiem. To znane miejsce, w pobliżu domu opieki społecznej. Dzieci podrzucają zwykle młode kobiety, które wstydzą się nieślubnego dziecka i nie mają środków na jego utrzymanie. Chłopiec trafia do rodziny zastępczej, do Anny i Józefa Koniecznych. Nosi nazwisko Bukorzycki. Dlaczego? Tego dziś nie wie. Być może ktoś zostawił kartkę z takim nazwiskiem. Pierwsze 10 lat życia to spokojne dzieciństwo u przybranych rodziców.

W imię “aryjskiej rasy”

W 1938 roku szef SS Heinrich Himmler ogłasza: “Naprawdę mam zamiar sprowadzać do Niemiec germańską krew z całego świata, rabować i kraść, gdzie tylko mogę”. W latach 30. setki tysięcy aborcji przeprowadzanych każdego roku w Rzeszy mogą zagrozić pomnażaniu “germańskiej rasy”, a w czasie wojny Niemcy tracą żołnierzy i potrzebują nowej krwi.

Ściśle określone kryteria “aryjskości” zostają w praktyce poluzowane. W 1943 roku praktycznie większość dzieci w krajach okupowanych staje się “zdolna do zniemczenia”. Niemieckie władze wychodzą z założenia, że najłatwiej jest porywać dzieci z sierocińców i z rodzin zastępczych.

Porwany przez Gestapo

Janusz Bukorzycki
Janusz Bukorzycki z żoną Zofią i synem AndrzejemZdjęcie: Marcin Rapacz

Także do drzwi Anny i Józefa Koniecznych, którzy wychowują przybrane dziecko, w 1943 roku puka Gestapo. - W czerwcu przyszła do nas kobieta z Gestapo i kazała się zgłosić na badania… jak one się nazywały… antropologiczne czy jakoś tak. Musiałem nago, jak mnie Bozia stworzyła, chodzić od lekarza do lekarza, budowę ciała mi badali i pobrali pełną strzykawkę krwi – wspomina Janusz.

Po paru dniach zjawiają się dwie osoby - kobieta i mężczyzna w mundurach Gestapo, zabierając chłopca do specjalnego punktu zbornego, do którego już od roku zwożone są porwane dzieci z całego terenu okupowanej Polski. Anna Konieczna jedzie tramwajem z Januszem, ten nie chce puścić jej ręki. Za bramę punktu zbornego już jej nie wpuszczają. Ten moment to początek gehenny.

Przeczytaj także: Historia Zyty: Nie trzeba być zabitym, by umrzeć

Surowe kary

–    Od tej pory nie byłem już Januszem Bukorzyckim. Nazywałem się Johann Buchner.

Spaliśmy na żelaznych łóżkach w dużej hali, okna były zabite deskami. Kazali nam stać na dworze w deszczu. Jeden chłopak próbował uciekać przez bramę, to strzelili do niego. Już się nie podniósł.

Potem był dom dziecka w Kaliszu, gdzie Janusz spędza dwa tygodnie. – Januszek zawsze był niegrzeczny – wspomina dziś Bukorzycki i w tym momencie w jego oku pojawia się figlarny błysk. – Któregoś dnia podali nam na obiad ziemniaki pływające z ciemną lurą. Ohyda. Ja biorę ziemniak z zupy i rzucam nim w portret Hitlera. Jego portret wisiał w jadalni. Trafiam Hitlerowi w oko. Potem w drugie. Następne trzy dni byłem zamknięty, bez jedzenia –  tu figlarny błysk w oku się kończy, a pojawia się łza.

Zniemczanie na siłę

Trzydniowe kary w izolatce bez jedzenia albo bez snu, a czasem bez jednego i drugiego, okazują się także częstą praktyką w ośrodku Lebensbornu "Alpenland” w austriackim Oberweis. To następna stacja na drodze tułaczki sieroty z Łodzi. W "Alpenland” nie wolno mówić po polsku. Ale starsi, 15-letni chłopcy pilnują, by ci młodsi nie poddawali się tym zakazom. – Byliśmy pod jednym pręgierzem i pod drugim. Dostawaliśmy kocówę od starszych chłopaków, jak mówiliśmy po niemiecku. Nie wiadomo było co robić.

Nie mam siły o tym opowiadać, niech mi pani wierzy – Bukorzyckiemu załamuje się głos. Ale sam z siebie mówi dalej. – Kiedyś chłopaki coś zbroili, ukradli jakieś pieniądze i ja też schowałem 20 marek za szelki. Trzy dni bez jedzenia i picia, a potem żarcie dla świń jedliśmy i łupiny od ziemniaków, tacy byliśmy głodni.

Dzieci na front

W Oberweis Johann Buchner musi zakładać mundurek Hitlerjugend i stawiać się na musztrę.  – Wyprowadzali nas na marsze zimą, buty przemakały, a potem jak wyschły, to były tak powykrzywiane, że nie do użytku. Uczyliśmy się strzelać, mieliśmy iść na front – wspomina.

Janusz nie idzie na front, bo wojna się kończy. Wraz z grupą dzieci trafia na kilka miesięcy do Barcelony, gdzie Międzynarodowy Czerwony Krzyż zorganizował rekonwalescencję dla dzieci z obozów i ośrodków Lebensbornu. Barcelonę udało mu się odwiedzić z żoną Zosią dziesięć lat temu. Spotkał tam parę osób z ówczesnej wyprawy. Byli z Zosią wzruszeni i szczęśliwi.

Czy Anna to matka?

W Polsce Janusza szybko odnajdują przybrani rodzice. Nie zastanawia się zbytnio nad tym, kim byli ci prawdziwi. Dobrze mu u Anny i Józefa. Ale przecież wolałby mieć w metryce imię i nazwisko matki zamiast N.N. Gdy przed ślubem z Zosią prosi Annę, by figurowała jako prawdziwa matka w metryce, ta zgadza się bez wahania. Po jej śmierci przybrana siostra mówi mu, że Anna była jego biologiczną matką.

Dziś Janusz sądzi, że jako biedna dziewczyna ze wsi Anna rzeczywiście mogła go podrzucić pod dom pomocy społecznej, by już po zamążpójściu przygarnąć jako “sierotę”. - Chciałem mieć matkę, a nie N.N. I ona się zgodziła, by ją wpisać do metryki. Więc to chyba naprawdę była mamusia. To ja ją adoptowałem, a nie ona mnie – śmieje się po latach.

Walka o odszkodowania

Janusz dostał przed laty pięć tysięcy złotych z austriackiego funduszu wypłacającego odszkodowania ofiarom Lebensbornu. Uważa za niesprawiedliwe, że Niemcy po dziś dzień takich odszkodowań nie wypłacają. Kibicuje swojemu “bratu” w walce o odszkodowania. “Brat” to Hermann Luedeking, pierwsze dziecko Lebensbornu, które za krzywdy dzieciństwa dochodzi swoich praw przed niemieckim sądem.

Wspólnota losu

Janusz i Hermann poznali się kilkanaście lat temu i gdy odtwarzali swe losy, okazało się, że obaj zostali znalezieni w tym samym miejscu w Łodzi – na dawnej ulicy Zawadzkiej, dziś Próchnika. Dziś Hermann mieszka w Badenii-Wirtembergii.

Zrabowane dzieci. Przerwane milczenie. Poznaj historię Hermanna Luedekinga >> 

Tegoroczną świąteczną kartkę Janusz wysłał do niego już w listopadzie. Gdy żyła Zosia, to zawsze ona przypominała Januszowi, by koniecznie wysłał życzenia do swego niemieckiego "brata”. Po śmierci Zosi Janusz musi sam pamiętać. Na wiosnę, na Wielkanoc, wyśle następną. I z pewnością dostanie kolejną od Hermanna. Wspólny los łączy bardziej niż więzy krwi.

Monika Sieradzka

Zachęcamy do odwiedzania naszych stron na Facebooku (Deutsche Welle na FB), gdzie będziemy dokumentować naszą podróż w poszukiwaniu zrabowanych dzieci.