„Jak długo byliśmy potrzebni, tak długo mogliśmy żyć”
26 stycznia 2020Gdzie pan mieszkał przed wojną?
Leon Weintraub: Od 5. do 13. roku życia mieszkałem razem z matką i czterema siostrami przy ulicy Kamiennej 2 w Łodzi. Mama po śmierci ojca otworzyła małą pralnię. Dziś w naszym dawnym oknie znajduje się płaskorzeźba, która ilustruje piosenkę Agnieszki Osieckiej „Kochankowie z ulicy Kamiennej”.
Jak wyglądał ten dom pana dzieciństwa?
- To były dwa pomieszczenia: pralnia i mieszkanie dla sześciu osób. W pokoju po prawej stał stół, przy którym mama przyjmowała brudne rzeczy. Za przepierzeniami stały trzy stoły, które w nocy stawały się łóżkami dla moich sióstr. W drugim pomieszczeniu po lewej znajdował się kredens, a za nim były łóżka dla mamy i dla mnie. Po prawej przed wyjściem na podwórze był wmurowany kocioł z paleniskiem do gotowania bielizny pościelowej. Po drugiej stronie duża balia z pralką, a na suficie listwy do zawieszania bielizny do suszenia.
Jak zapamiętał pan początek wojny?
- Mam z tego czasu dwa bardzo wyraziste wspomnienia. Łódź została poddana bez jednego strzału, już po ośmiu dniach wojny do miasta wkroczyła armia III Rzeszy. Pamiętam te niekończące się kolumny młodych, rosłych mężczyzn, w butach z zelówkami podkutymi gwoździami, które potwornie grzmociły po kocich łbach. Szli tak obok siebie i pomyślałem, że im się nic nie oprze, oni zmiażdżą, cokolwiek im na drodze stanie. Jak tylko przypominam sobie tę scenę, czuję ciarki przechodzące po kręgosłupie.
A drugie wspomnienie?
- Jego siła wiąże się z tym, że jako dziecko uwielbiałem czytać książki przygodowe i awanturnicze, a także chodzić do kina. Przez te zainteresowania miałem romantyczne wyobrażenie o wojnie. Widziałem elegancję, z jaką zwycięzcy traktowali w filmach pokonanych. Aż pewnego dnia byłem świadkiem, jak grupa żołnierzy niemieckich otoczyła kilku starych Żydów. Jeden z nich bagnetem usiłował ściąć brodę Żydowi, przy okazji ścinając i skórę, więc polało się sporo krwi. Ten widok to był dla mnie głęboki wstrząs, bo pomyślałem, że jak to? To tak żołnierze zwycięskiej armii traktują cywilnych, biednych, starych ludzi?
Pamięta pan moment, kiedy zostaliście przeniesieni do getta na Bałutach?
- Pogłoski o utworzeniu getta pojawiły się szybko. Mówiono o tym, że getto ma być czymś przejściowym. Friedrich Übelhoer, nazistowski prezydent miasta, ogłosił, że zastrzega sobie prawo do decydowania, kiedy i jakimi środkami oczyści Łódź z „wrzodu żydowskiego”. Przenieśliśmy się do getta z całą rodziną.
Łódzkie getto szybko zostało zamknięte, kontakty czy handel z ludźmi z aryjskiej strony były niemal niemożliwe. Chaim Rumkowski, prezes Starszeństwa Żydów w Łodzi, miał taką wizję, że jak długo jesteśmy Niemcom potrzebni, tak długo dadzą nam żyć. Hans Biebow, szef zarządu getta, i Rumkowski wiedzieli, że wśród ponad 200 tys. osób, które zostały zamknięte w getcie, jest wielu rzemieślników, dlatego szybko zamieniono getto w ogromny zakład pracy na rzecz III Rzeszy.
Gdzie pan pracował?
- Przydzielono mnie do resortu metalowego nr 1. Pracowałem na rogu Zgierskiej i rynku Bałuckiego. Praca była bardzo ciężka. 12 godzin z przerwą na cienką zupkę. Potem człowiek myślał tylko o tym, jak doczłapać do domu, gdzie mama zawsze starała się wymyślić jakąś potrawę dla nas. Najczęściej była to brukiew. Na samą myśl o niej mam mdłości. Dziś jest to jedzenie dla bydła. Zimą jedliśmy zmarznięte lub zgniłe kartofle.
Przetrwanie tego czasu niewyobrażalnego głodu, a proszę pamiętać, że ja - z wyjątkiem jednego razu - głodowałem przez pięć lat, osiem miesięcy i trzy tygodnie, zawdzięczam także najstarszej siostrze Loli. Każdemu pracującemu należał się jeden bochenek chleba na tydzień. Siostra dzieliła taki dwukilowy bochenek na osiem części i codziennie każdy z nas otrzymywał porcję. Z żelazną dyscypliną, ani kruszynki więcej, choćby ktoś prosił. Ten jeden kawałek musiał wystarczyć. Bo jeśli ktoś nie umiał zachować tej dyscypliny i na przykład zjadał bochenek po pięciu dniach, przez dwa kolejne musiał głodować. Kiedy przychodził kolejny przydział, był tak głodny, że zjadał chleb w trzy dni i głodował cztery. Tacy ludzie nie żyli w getcie długo.
Głód na dobre zapisał się w pana wspomnieniach?
- Wie pani, co było najgorsze? Że on wpływał na inne dziedziny życia. Wiedziałem, że mam w getcie wujka, że mam kuzynów, tylko parę razy ich odwiedziłem. Ale po 12 godzinach harówki i w tym ciągłym głodzie człowiek nie myślał o niczym innym. Mózg był jakby wyłączony, głód zagłuszał emocje, doznania. To było takie męczące, dławiące uczucie. Budziłem się głodny, głodny zasypiałem. Potrzeba jedzenia była tak silna, że całymi miesiącami trudno było myśleć o czymkolwiek innym.
Jedyną odskocznią pomagającą mi przetrwać i może nawet myśleć o wolności, były książki, które moja siostra przynosiła do domu. Kiedy było nam już bardzo źle, leżeliśmy z siostrami i płakaliśmy z głodu. Mama mówiła wtedy, nie po to, żeby nas pocieszyć, ale żeby nam uświadomić, że za drutami trwa wojna: dwie armie stoją naprzeciwko siebie, ostrzeliwują się i codziennie giną ludzie. A my, wprawdzie uwięzieni za drutami kolczastymi, choć głodni i wyczerpani ciężką pracą, nadal jesteśmy razem.
Pamięta pan tzw. Wielką Szperę?
- O tak. Od 1940 do 1942 roku getto było pełne ludzi, także dzieci, starców, chorych, którzy nie byli zdatni do pracy. A potem Niemcy zorientowali się, że osoby, które nie nadają się do pracy, są dla nich darmozjadami i nie ma sensu utrzymywać ich przy życiu. Policjanci – niemieccy, żydowscy – otaczali domy, chodzili od mieszkania do mieszkania i zabierali chorych, dzieci do lat 10 i starców powyżej 60 lat. Bez skrupułów, bez litości wyrywali niemowlęta z ramion matek. Po paru dniach [Wielką Szperę przeprowadzono w dniach 5-12 września 1942 r. – przyp. red.] getto zmniejszyło się o jedną trzecią.
Nie wiedzieliśmy, gdzie zabierają tych ludzi. Później okazało się, że trafili do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem. A tam był szczególny sposób masowego zabijania ludzi. Najpierw kazano im się rozebrać, a potem ładowano do samochodu, który przypominał takie do przewozu mebli. Następnie zamykano szczelnie drzwi, kierowca włączał silnik, a do środka doprowadzano spaliny. To była okropna śmierć. Ludzie umierali w straszliwych męczarniach. Kiedy cichł ostatni krzyk, ciała wyładowywano do grobów i następnie ładowano kolejną grupę Żydów.
Kiedy pana rodzina opuściła getto?
- W 1944 roku. Pokazały się oszukańcze obwieszczenia, że zbliża się front i w trosce o nasze bezpieczeństwo getto będzie przeniesione w głąb Rzeszy, gdzie dalej będziemy mogli pracować dla zwycięskiej armii nazistowskiej, która już wtedy wcale nie była zwycięska. Nasza rodzina bała się wszelkich zmian i wywózek w niewiadome miejsca, więc postanowiliśmy zostać w getcie. Kiedy żołnierze chodzili po domach i szukali Żydów, wciskałem wszystkich za szafę. Po odsunięciu szafy o pół metra od ściany, powstała szpara, do której się wciskaliśmy. Zasłaniałem tę szparę paroma krzesłami i rupieciami, i dołączałem do nich.
- Kilka razy nam się udało, bo mieszkanie było puste, a my także schowani. Jednak pewnego razu zapomnieliśmy schować plecak i Niemcy się zorientowali, że ktoś został w mieszkaniu. Powiedzieli na głos, że jak kogoś znajdą, to zastrzelą. Wyszliśmy z ukrycia, ale w schowku zostali kuzyn Leon i najmłodsza siostra Róża. Zaprowadzono nas do dawnego więzienia na Czerniakowskiej. Po południu przyszła tam Róża, żeby się z nami pożegnać. Powiedziała nam, że jest w grupie młodzieży, która ma dobrą kryjówkę i razem poczekają na armię radziecką. Jak się dowiedziałem po wojnie, naziści ich odkryli i wywieźli – Różę przez Auschwitz do obozu Stutthof, a następnie do pracy przy kolei w Królewcu, gdzie zginęła.
Jak zapamiętał pan przyjazd do Auschwitz?
- Zapakowano nas do wagonu bydlęcego, w którym byliśmy ściśnięci tak mocno, że mogliśmy tylko stać. Podróż trwała trzy dni. Kazano nam wysiadać, był ścisk, a ja trzymałem kurczowo w rękach mój plecak. Nagle poczułem, że ktoś chce mi go zabrać. Zacząłem tłumaczyć, że mam w środku mój zbiór znaczków, a ta osoba odpowiedziała: „Tu ci znaczków nie potrzeba, bo tu się nie idzie do życia”.
Chwilę później rozległ się wrzask: „Mężczyźni na lewo, kobiety na prawo”. Pomachałem mamie, naiwnie powiedziałem jeszcze, że spotkamy się w środku. O tym, co stało się później, dowiedziałem się po wojnie od sióstr. Z przodu stała grupa oficerów SS i chyba ten zbrodniarz Mengele, którego tytułu naukowego nie używam, bo na to nie zasługuje. Przyglądał się ludziom i decydował, kto umrze, a kto przeżyje. Jeśli wskazał kciukiem w lewo, wypadała śmierć w komorze gazowej. Jak w prawo - życie.
Musi pani wiedzieć, że moja mama dość młodo wyglądała i nawet w tym miejscu pomalowała policzki lekko różem. Niestety, stała obok ciotki, która była 10 lat starsza i wyglądała na swoje lata – w jej przypadku Mengele kciukiem wskazał w lewo. A że ciotka trzymała kurczowo rękę mojej matki, pociągnęła ją za sobą. Dziś mogę tylko spekulować, ale sądzę, że gdyby nie to, będąc z trzema córkami, mama miałaby szansę ocaleć.
Pana oznaczono jako zdolnego do pracy. Co działo się po selekcji?
- Nastąpił proceder odczłowieczania. Musieliśmy rozebrać się do naga i oddać wszystkie rzeczy osobiste. Po prysznicu zaczęło się usuwanie włosów ze wszystkich części ciała, a po goleniu dezynfekcja, czyli obmywanie głowy, pach i podbrzusza płynem śmierdzącym jak karbol czy fenol. Golili nas w takim pośpiechu, że często z włosami także i kawałki skóry zdzierali, więc po dezynfekcji te skaleczenia potwornie piekły. Po tym wszystkim dostaliśmy koszulę, kurtkę i spodnie. Za małe, za duże, dawali jak leci, a później następowała wymiana między więźniami.
Na koniec zaprowadzili wszystkich do baraku, dawnej stajni dla koni, a tam kazali oddać biżuterię, złoto czy pieniądze. Grozili, że nas prześwietlą i jeśli coś u kogoś znajdą, to strasznie będzie ukarany. Po chwili kilka osób wrzuciło coś do miski.
Czym się zajmowaliście w obozie?
- Stanowiliśmy rezerwę siły roboczej. Jeśli w jakimś nazistowskim przedsiębiorstwie brakowało ludzi do pracy, wysyłano tam więźniów z naszej grupy.
Nie byłem tutaj długo, na swoje szczęście. Pewnego dnia szedłem ulicą obozową, między barakami, i zobaczyłem grupę nagich osób. Dowiedziałem się, że właśnie zostali zarejestrowani, dostali numery, a teraz czekają na ubrania i będą jechać do pracy poza obóz. Nie zastanawiałem się ani chwili. Rozejrzałem się, nigdzie nie dostrzegłem SS-manów ani kapo, więc zrzuciłem z siebie te łachy i wmieszałem w ten tłum. Wtedy po raz pierwszy dała o sobie znać moja szczęśliwa gwiazda, bo nikt nie sprawdził, że nie mam wytatuowanego numeru. Tak wydostałem się z Auschwitz-Birkenau, a członkowie mojego młodzieżowego bloku numer 10, jak dowiedziałem się od brata kolegi po wojnie, zostali wkrótce po moim wyjeździe uznani za niezdolnych do pracy i zamordowani w komorze gazowej.
Przetransportowano nas do Dörnhau - podobozu Groß-Rosen. Moja praca polegała na doprowadzaniu prądu do przyszłych fabryk broni w tych wielkich bunkrach w Górach Sowich. Razem zaznaczaliśmy miejsca, w których miały być postawione słupy. Ciągnęliśmy przewody, kładliśmy izolatory. Kiedy inni kopali doły pod słupy, ja wdrapywałem się słupołazami na te, które już stały, i montowałem przewody.
Ta praca miała jedną, ale bardzo ważną zaletę. Niektórzy SS-mani, którzy nas tam pilnowali, byli bardzo młodzi, nie mieli 20 lat. Często im się nudziło, więc wymyślili takie zajęcie: chodzili pośród więźniów i trzymając za lufę machali na oślep karabinami. A jeżeli kolba trafiała głowę więźnia, tym gorzej dla nieszczęśnika. Nie raz zdarzało się, że do obozu wracaliśmy, niosąc trupy. Ja, pracując wysoko na słupie, byłem względnie bezpieczny.
Pamięta pani, jak wspominałem, że nie jadłem przez niespełna sześć lat z jednym, jedynym wyjątkiem?
Tak.
- Ten dzień zdarzył się właśnie tam. Pewnego dnia kierownik robót powiedział, że muszę, jako fachowiec, jechać z nim po zakup jakichś materiałów. Podpisał oświadczenie, wsiedliśmy na motocykl i pojechaliśmy. Ale wylądowaliśmy nie w sklepie, nie w magazynie, tylko w prywatnym mieszkaniu. Tam czekała na niego jakaś kobieta, żona czy przyjaciółka. Nie mógłby jej ot tak odwiedzić w ciągu dnia, więc zabrał mnie, żebym był ich osłonką. Zaraz zniknęli w sypialni, a ja czekałem przy stole w kuchni, na którym stała solidna porcja zupy i pełno chleba. Złożyłem wtedy ręce, wyciągnąłem je do nieba i prosiłem, żeby oni zabawiali się jak najdłużej, abym mógł długo jeszcze oddychać innym powietrzem niż obozowym.
Dörnhau był pana ostatnim obozem?
- Nie. W lutym zebrano nas na placu apelowym i popędzono w drogę, która teraz nazywa się „marszem śmierci”. Dookoła biało od śniegu, a jak się człowiek rozglądał, to jedyne, co było widać, i z przodu, i z tyłu, to maszerujący ludzie. Nie warto zresztą było się oglądać, bo można było zobaczyć, jak SS-mani strzelają w głowy tym, którzy nie mieli siły już iść.
Szliśmy tak trzy dni, na noc zamykali nas w stodołach. Bez jedzenia, bez picia, tylko garstką śniegu można było zwilżyć usta. W końcu dotarliśmy do miasta, chyba do Görlitz, a stamtąd pociągiem przywieźli nas do obozu koncentracyjnego Flossenbürg na pograniczu Czech. Tam byłem tylko miesiąc i właśnie stamtąd mam zaświadczenie wydane przez Czerwony Krzyż, że więzień o numerze 82707 został przetransportowany do obozu Flossenbürg [niedaleko miasta Weiden w Bawarii – przyp. red.] 25 lutego 1945 roku.
Co się działo we Flossenbürgu?
- Więźniowie pracowali w kamieniołomach i w fabryce samolotów Messerschmitt. Ja nie pracowałem, trafiłem na tzw. kwarantannę. Warunki były straszne. Spaliśmy we czwórkę, na waleta na pryczy. Zdarzało się, że człowiek dopiero rano, odczuwając zimną stopę na własnej twarzy, orientował się, że leżący obok towarzysz niedoli zasnął na zawsze. Musieliśmy potem układać ich ciała przy wejściu do baraku, aby na apelu zgadzała się liczba więźniów. Staliśmy tam na potwornym mrozie w cienkich koszulach i spodniach. Te apele to były prawdziwe tortury. Od gór wiał lodowaty wiatr, więc więźniowie gromadzili się jak najbliżej siebie, żeby chronić się od chłodu. Ci, którzy znaleźli się w centrum tego zbiorowiska byli blisko uduszenia się od nacisku tłumu i chcieli się wydostać. Ci z zewnątrz natomiast chcieli znaleźć się w środku, aby otoczeni ciałami współwięźniów uchronić się od zimna. I tak taka grupa więźniów nie stała na miejscu, lecz przemieszczała się po placu apelowym.
Niecały miesiąc później, 22 marca, nastąpił kolejny transport, tym razem do Offenburga, podobozu KL Natzweiler. Tam zostałem zatrudniony do pracy w pralni. Moim zadaniem było pranie bielizny wartowników, SS-manów. Pracowałem w łazience, gdzie było pełno pary i ledwie widziałem własne dłonie. Zdarzyło mi się raz, że uszkodziłem jakieś ubranie. Za karę związano mi pod stołem nogi i ręce, ściągnięto spodnie i zaczęto bić. Nie pasem, nie szpicrutą, ale gumowym wężem wypełnionym piaskiem. Razów miało być 25, miałem głośno liczyć uderzenia, ale przy ósmym straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, miałem całe siedzenie poranione, przez najbliższe dni musiałem leżeć na brzuchu, aż się te rany zagoiły.
Jak długo trwał pobyt w Offenburgu?
- Około 20 kwietnia zwołano więźniów i wymaszerowaliśmy na dworzec. Zapakowali nas do wagonów, tym razem osobowych. Po paru godzinach podróży usłyszeliśmy silniki samolotów i eksplozje. Jeden wybuch uszkodził lokomotywę, więc wypędzono nas z wagonów. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że nikt nas nie pilnuje. SS-mani zniknęli i tylko czapki z tą trupią czaszką i inne części uniformów znaleźliśmy w krzakach. Postanowiliśmy się więc schować w lesie. Po jakimś czasie usłyszeliśmy strzały. Pomimo wycieńczenia wspiąłem się na drzewo i zobaczyłem, że przyczepiono już nową lokomotywę i pociąg powoli ruszył.
Nasza grupa, a było nas koło 10, przeczekała w lesie i nad ranem zaczęliśmy iść przed siebie. Pamiętam, że ciągle przekraczaliśmy płytką rzeczkę - to były okolice źródła Dunaju. Doszliśmy w końcu do szosy, a tam zza zakrętu wyłonił się samochód ciężarowy. Na platformie karabin maszynowy, a przy nim czarna twarz z turbanem na głowie.
Wystraszeni uciekliśmy w las. Ale gdy usłyszeliśmy strzał, wyszliśmy i podnieśliśmy ręce do góry. Naprzeciw nas wyszedł wysoki żołnierz w mundurze koloru khaki. Kiedy się do nas zbliżył, pokazaliśmy wymalowane na kurtkach KL oraz wycięte pasmo na głowie, tzw. promenadę wszy, aby rozpoznano nas jako więźniów, . Wtedy zobaczył, że ma przed sobą więźniów obozu koncentracyjnego. Podszedł bliżej i powiedział: „Comment ça va?” (fr. jak się czujecie?). I pokazał kciukiem, w jakim kierunku mamy się udać, gdzie są swoi.
Dotarliśmy do miasteczka Donaueschingen. Było wyludnione. Weszliśmy do mieszkań i zaopatrzyliśmy się w odzież, koszule, kalesony, skarpetki i buty. Znaleźliśmy też gospodę, nazywała się „Pod słońcem”, a w niej trochę jedzenia. Ostrzegałem kolegów, żeby nie jedli łapczywie, bo nie jesteśmy przyzwyczajeni i coś może nam się stać.
Co pan wtedy zjadł?
- Ugotowałem trochę mąki i dodałem soli.
Od tego dnia byliście wolni?
- Tak, ale nie bardzo było wiadomo, co zrobić z tą wolnością. Byłem tak słaby, że o dalszej wędrówce nie było mowy. Poszedłem do lekarza Armii Francuskiej i on skierował mnie do szpitala w Donaueschingen z diagnozą: tyfus plamisty. Po sześciu tygodniach zostałem wypisany jako wyleczony. Stanąłem przed bramą i zacząłem się zastanawiać: iść w prawo? W lewo? Prosto? Udać się do policji i poprosić, aby się mną zajęli? Nie miałem żadnej bratniej duszy, do której mógłbym się zwrócić.
Tu znowu dała o sobie znać moja szczęśliwa gwiazda, bo spotkałem na ulicy starszego człowieka, który rozpoznał mnie z obozu. Powiedział mi, że 10 kilometrów dalej jest grupa takich jak ja. Doczłapałem tam jakoś. W tej grupie udaliśmy się do Konstancji nad Jeziorem Bodeńskim. Tam zamieszkaliśmy w hotelu Metropol. Poszedłem do lekarza na kontrolę i zostałem skierowany do sanatorium na półwyspie Reichenau, które działało pod egidą armii francuskiej. Od czasu do czasu odwiedzałem moich kolegów w Konstancji i podczas jednej z tych wizyt spotkałem dwie młode panie, które były tam przejazdem w poszukiwaniu rodziny. Kiedy usłyszały moje nazwisko, powiedziały mi, że w Bergen-Belsen spotkały trzy łodzianki o imionach: Lola, Franka, Mala. Moje siostry!
Szybko pożegnałem się w sanatorium, przez pięć dni i nocy jechałem autostopem, bo nie było jeszcze normalnej komunikacji między miastami. Dojechałem do miasta Celle, dopytałem się, jak dostać się do obozu DP [ang. displaced persons – przyp. red.] Bergen-Belsen.
Dotarłem na miejsce. Ktoś mnie rozpoznał i zawołał: „Ty żyjesz!”. To był mój daleki krewny Moniek Milberger. Powiedział mi, że znajomy naszej rodziny widział mnie w bloku młodzieżowym 10 w Auschwitz-Birkenau. Był świadkiem, jak wszystkich tam uznano za nieużytecznych do pracy i uśmiercono w komorze gazowej. Nie wiedział, że mnie się udało wymknąć z Auschwitz-Birkenau. Powiedział więc moim siostrom, że zginąłem. Moniek postanowił, że uprzedzi moje siostry, żeby nie doznały szoku, kiedy przed nimi stanę.
Radości z tego spotkania nie da się opisać.
Wkrótce uświadomiłem sobie, że kiedy przebywałem w tych obozach, nigdy nie pomyślałem, co stało się z mamą, z siostrami. Byłem kochającym synem ciepłej, dobrej matki, a przez wiele miesięcy ani razu nie zastanowił mnie ich los. To dowód na to, jak bardzo byłem wycieńczony.
A potem zaczęło się układanie życia nowo. Szukanie jakiegoś celu.
Został pan lekarzem?
- Na wydział medyczny Uniwersytetu w Getyndze dostałem się bez matury, bez porządnej znajomości niemieckiego. Brytyjskie władze okupacyjne nakazały uczelniom w Dolnej Saksonii udostępnienie kilku miejsc ocalałym z Holokaustu. I mnie takie miejsce przydzielono. Dziekan wydziału medycznego usiłował przekonać mnie, abym zrezygnował, ale ja byłem uparty. Otrzymałem zgodę na jeden semestr nauki, a możliwość kontynuowania studiów dziekan uzależnił od wyniku egzaminów ze wszystkich przedmiotów. Udało się i mogłem dalej studiować.
Po dwóch latach wyszło na jaw, że nie mam matury. W dziekanacie powiedziano mi, że bez matury nie pozwolą mi przystąpić do egzaminów półdyplomowych. Ale po raz kolejny miałem szczęście. Ponieważ wielu młodych Niemców również w czasie wojny nie mogło kontynuować nauki, wprowadzono możliwość zdania matury eksternistycznie. Skorzystałem z tej szansy i w październiku 1948 roku zdałem maturę w gimnazjum imienia Humboldta.
Miałem wówczas małe stypendium przyznane mi w konsulacie RP. Ale gdy po wybuchu wojny koreańskiej w październiku 1950 roku zamknięto konsulat, zostałem bez środków do życia, więc postanowiłem wrócić do Polski jako repatriant. Przyjechałem do Warszawy 16 listopada 1950 roku. Żona Katja [Käthe Hoff, tłumaczka m.in. Janusza Korczaka - przyp. red.] i syn, który urodził się w styczniu 1948 r., dołączyli do mnie dopiero w kwietniu następnego roku.
Polska okazała się przystankiem na dwadzieścia lat.
- W Polsce ukończyłem studia i zacząłem pracę w I Klinice Położnictwa i Chorób Kobiecych Akademii Medycznej w Warszawie, a po doktoracie, w styczniu 1966 roku objąłem stanowisko ordynatora oddziału położniczo-ginekologicznego w szpitalu powiatowym w Otwocku. To były, zawodowo, najlepsze lata mojego życia. Niestety nadszedł 1968 rok i po wielu fałszywych oskarżeniach, także w formie publikacji w „Trybunie Mazowieckiej”, wyrzucono mnie z pracy w lutym 1969 roku. To był czas, kiedy Polacy żydowskiego pochodzenia mogli wyjeżdżać za pośrednictwem ambasady Holandii do Izraela. Ale ja postanowiłem wyjechać do neutralnego kraju - Szwecji, gdzie mieszkam do dziś.
Po roku, 26 grudnia, zmarła moja żona Katja. Ożeniłem się ponownie w 1976 roku z Evą Marie Loose. Mamy wspaniałą córkę Emilię – nie od Emilii Plater, ale od pierwszych liter naszych imion: Eva Marie i Leon. Doczekałem się 10 wnuków i 7 prawnuków.
Urodziłem się 1 stycznia 1926 roku, a więc mam 94 lata. Z racji zawodu mogę powiedzieć, że cały czas mam przy sobie lekarza i muszę powiedzieć, że trzymam się nieźle. Miałem kiedyś raka, ale koledzy lekarze uznali mnie za wyleczonego i udaje mi się o tym nie myśleć. Zresztą, zawsze byłem optymistą, bo po tym, co przeżyłem, wszystko co potem jest lepsze. Jak ktoś o mnie powiedział: nie znam już słowa „narzekać”. Zresztą, ze słownika wykreśliłem kilka innych słów.
Jakich?
- Na przykład słowo „nienawiść", które tyle zła spowodowało. Oraz „zemsta”. Jeśli miałbym zrobić drugiemu to, co zrobił mnie, zniżyłbym się do jego poziomu. A o tym nie ma mowy. Oczywiście nie mogę ani wybaczyć, ani zrozumieć, ani usprawiedliwić tego, co nam zrobiono. Z 80 członków mojej rodziny Szoah przeżyło 16. Co piąta osoba. Jedyne, co mogę przyjąć, to słowo „pojednanie”.
Jak je pan rozumie?
- To zaprzestanie, w imię możliwości dalszego współżycia, wzajemnych zarzutów i odwetu za popełnione czyny. Bo ci, którzy żyją dziś, nie są winni temu, co działo się 70 lat temu. Przez całe życie pomagałem ludziom przychodzić na świat i wiem, że w chwili porodu w mózgach tych dzieci, niezależnie od tego, gdzie się rodzą, nie ma ani poglądów, ani uprzedzeń. Nie ma ludzkich ras. My wszyscy jesteśmy homo sapiens. To udowadnia współczesna wiedza o naszym DNA. Niezależnie od tego, jakiego koloru jest skóra, po jej nacięciu tkanka, która jest pod nią, jest taka sama u wszystkich. Zawsze.
Rozmawiała Katarzyna Pruszkowska-Sokalla (Interia)
Dr Leon Weintraub, ur. 1 stycznia 1926 w Łodzi. W 1940 roku, wraz z matką i rodzeństwem, trafił do Litzmannstadt Getto, a po 1944 do obozów Auschwitz-Birkenau, Wüstegiersdorf, Dörnhau (podobóz Groß-Rosen) i Flossenbürg. Po wojnie studiował medycynę w Getyndze. 16 listopada 1950 roku wrócił do Polski i w Warszawie zdobył dyplom lekarza w 1953 r. Po 1969 roku, na skutek niesłusznych oskarżeń i antyżydowskiej propagandy, wyjechał z synami do neutralnej Szwecji, gdzie osiadł na stałe.
Wywiad powstał w ramach cyklu „Zbrodnia bez kary", wspólnej akcji Deutsche Welle, Interii i Wirtualnej Polski.