Litzmannstadt - piekło polskich dzieci
10 września 2017Jednym z najważniejszych ośrodków germanizacyjnych na ziemiach II Rzeczpospolitej była Łódź. Kilka obozów przesiedleńczych, obóz rasowy, obóz karny dla dzieci i szereg sierocińców dawały Niemcom nieograniczone możliwości selekcjonowania dzieci "wartościowych rasowo". O piekle, które przechodziły w Łodzi polskie maluchy porywane do germanizacji, mówi znawca tematu z łódzkiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej Artur Ossowski.
Agnieszka Waś-Turecka, Interia: Kiedy Niemcy rozpoczęli akcję germanizacyjną polskich dzieci?
Artur Ossowski, p.o. naczelnika Oddziałowego Biura Edukacji Narodowej IPN w Łodzi: - Niedługo po wybuchu wojny. Choć na różnych terenach II Rzeczpospolitej przebiegała ona z różnym nasileniem.
AWT: Najpierw za cel postawiono sobie "odzyskanie każdej kropli krwi germańskiej".
AS: Tak, dlatego w pierwszych latach wojny sięgano głównie po dzieci, które miały niemieckich przodków lub wywodziły się z rodzin, które kulturowo ciążyły w stronę państwa niemieckiego. Jednak po 1941 roku, wobec rosnących strat na froncie wschodnim, uznano, że dzieci należy pozyskiwać także od narodów podbitych.
AWT: Według zasady, że dziecko wartościowe musi być dzieckiem niemieckim lub co najmniej pochodzenia niemieckiego.
AS: Tak. Zresztą badania mające wykazać aryjskość niektórych narodów rozpoczęły się w Niemczech jeszcze przed wojną. Kontynuowano je potem na ziemiach podbitych. Na przykład w 1940 roku w Poznaniu zrobiono przesiewowe badania społeczności polskiej. Uznano wówczas, że liczba osób, która spełniają kryterium nordyckie nie przekracza u nas 15-18 proc. Później oszacowano, że może to być nawet 20-25 proc. Hitler, oczywiście, kazał te badania utajnić, ale był to sygnał, że istnieje baza do pozyskania dzieci z Polski.
AWT: Po jakie dzieci sięgnięto najpierw?
AS: Etapów pozyskiwania dzieci było kilka. W pierwszej kolejności selekcję przeprowadzono na ziemiach, które zostały wcielone do III Rzeczy, czyli Pomorzu Gdańskim, Górnym Śląsku oraz w Kraju Warty (Kujawy, Wielkopolska oraz Ziemia Łódzka).
AWT: Czym różniła się germanizacja na tych terenach?
AS: Pomorze Gdańskie i Górny Śląsk Niemcy potraktowali specyficznie. Uznali, że więzi kulturowe i historyczne z Rzeszą ludności z tych terenów są silniejsze niż z państwem polskim. W przypadku Górnego Śląska obywatelstwo niemieckie nadawano więc automatycznie. Ludzi wpisywano na drugą i trzecią listę narodowościową, tzw. volkslistę. Pierwszą zarezerwowano przede wszystkim dla osób, które jeszcze przed wojną czynnie działały na rzecz III Rzeszy.
AWT: Jak to się miało do dzieci? Przeprowadzano zorganizowaną akcję germanizacyjną?
AS: Jeśli rodzice zostali wpisani na volkslistę to dzieci zostawiano w spokoju. Trzeba było wykazać się nie lada odwagą, by wystąpić do urzędu niemieckiego o zrzeczenie się obywatelstwa niemieckiego, bo wtedy zaczynała się procedura ukarania takiej rodziny. Rodzice najczęściej trafiali do obozów wysiedleńczych, tzw. Polenlager, czasem nawet do obozów koncentracyjnych lub więzień. Dzieci natomiast odbierano i albo trafiały do ośrodków germanizacyjnych albo do obozów pracy o zaostrzonym rygorze.
Jeden z takich obozów dziecięcych, który miał nawet pewne cechy obozu koncentracyjnego, był w Łodzi przy ul. Przemysłowej i aż 30 proc. więzionych w nim dzieci przywieziono z obszaru Górnego Śląska.
AWT: A na Pomorzu Gdańskim i w Kraju Warty?
AS: Na tych terenach znajdowała się ludność polska, ale też kaszubska. Kaszubów Niemcy uznali za odrębną narodowość i nadali im obywatelstwo niemieckie. Polaków, którzy trafili tam po 1920 roku, masowo wysiedlano. Ci, którzy zostali, musieli sami występować z wnioskiem o wpisanie na volkslistę. Podobnie było w Kraju Warty, gdzie procedura przyznania obywatelstwa niemieckiego trwała od kilku miesięcy do nawet dwóch lat.
AWT: Obecność na liście narodowościowej chroniła przed odebraniem dzieci?
AS: Tak. Ogółem volkslistę podpisało ponad 2 mln obywateli podbitej II Rzeczypospolitej.
AWT: A rodzice z Generalnej Guberni mieli jakąś szansę ochronić swoje dzieci?
AS: W zasadzie nie.
W Generalnej Guberni, która była okupowana, ale nigdy nie została włączona do państwa niemieckiego, brutalna germanizacja rozpoczęła się dopiero wraz z wydarzeniami na Zamojszczyźnie. Masowe wysiedlenia i pacyfikacje miały miejsce późną jesienią 1942 roku, w dużym stopniu pod nadzorem łódzkiej Centrali Wysiedleńczej.
To pokazuje wagę tego miasta, które znane jest już wtedy pod nazwą Litzmannstadt. W nim od 1940 roku działała prężnie, pod kierownictwem Hermanna Krumeya, Centrala Przesiedleńcza przy ul. Piotrkowskiej 133. W swych działaniach szybko się usamodzielniła od Poznania i jako wzorowy organ realizowała akcje wysiedleńcze w Łódzkiem i na Zamojszczyźnie.
Co ciekawe, Filia Głównego Urzędu ds. Rasy i Osadnictwa SS znajdowała się w Łodzi na ul. Piotrkowskiej 113, a więc tuż przy Centrali Wysiedleńczej. Dzięki bliskości tych miejsc przepływ informacji funkcjonował bardzo dobrze.
AWT: Dokąd trafiały osoby wysiedlone z Zamojszczyzny?
AS: W Łodzi było kilka ważnych obozów przesiedleńczych - m.in. w fabryce tkanin wzorzystych przy ul. Łąkowej 4, w domu noclegowym dla mężczyzn przy ul. Kopernika 53/55, w fabryce waty przy ul. Leszno (ob. ul. Żeligowskiego 41/43) oraz w noclegowni dla kobiet przy ul. 28 Pułku Strzelców Kaniowskich 32. W tych dużych obiektach przemysłowych skupiono dziesiątki tysięcy ludzi, w tym ok. 60 tys. łodzian.
Oczywiście, nie były to jedyne obiekty, gdyż poza Łodzią działał m.in. obóz w Konstantynowie Łódzkim, który do 1941 roku pełnił rolę obozu wysiedleńczego. Wielu z wysiedlonych z Zamojszczyzny przeszło także przez obozy w Zwierzyńcu, Budzyniu, Zamościu i Lublinie. Część od razu trafiło do obozów koncentracyjnych.
Prawie 30 tys. ze 110 tys. wywiezionych to były osoby nieletnie. Większość trafiła do obozów w Łodzi. Prawdopodobnie część przeszła przez obóz na ul. Przemysłowej. Około 4,5 tysiąca dzieci z Zamojszczyzny została poddanych akcji germanizacyjnej.
AWT: Czy można przyjąć, że dzieci z rodzin wysiedlonych zawsze przechodziły selekcję rasową?
AS: Nie. To przekraczałoby możliwości niemieckiej administracji. Co jednak nie zmienia faktu, że wysiedlenia były bardzo istotnym elementem polityki germanizacyjnej.
AWT: Przez Łódź przechodzą też transporty ludzi z Kujaw i Wielkopolski.
AS: Tak, to jest naprawdę rzesza ludzi. Najwięcej jest mieszkańców z Gniezna, Poznania oraz Kalisza.
Niemcy szybko się orientują, że przesiedlenia np. łodzian do Generalnej Guberni to marnowanie możliwości wykorzystania tych osób. Od 1941 roku coraz częściej rodziny są rozdzielane, a dorośli kierowani do pracy przymusowej w głąb Rzeszy.
Powstaje pytanie, co robić z dziećmi? Wtedy Niemcy uznają, że dobrze byłoby wdrożyć badania przesiewowe, które mogłyby pokazać, że część tych dzieci nadaje się do zniemczenia. Już w 1940 roku w Łodzi powstaje specjalny obóz rasowy przy ul. Spornej 71/73 (ob. Bł. Alojzego Pankiewicza 15) w klasztorze oo. Bernardynów. Kierowane są do niego dzieci, a czasem całe rodziny, bo wiemy, że dorosłych też badano pod kątem "wartości rasowej".
AWT: Jak wyglądał ten obóz rasowy?
AS: Warunki były w nim trochę lepsze niż w obozach wysiedleńczych - mniejsze zagęszczenie, większe porcje żywieniowe, możliwość umycia się, przeprania odzieży. Jednak to dalej były warunki urągające godności ludzkiej.
AWT: A badania "wartości rasowej"?
AS: Były przede wszystkim silnie stresujące, ponieważ człowieka traktowano jak przedmiot. Mierzono czaszkę, rozstaw oczu, układ uzębienia, robiono wywiad medyczny, ustalano grupę krwi, kolor włosów - wszystko to, co mogło w chorej teorii rasowej potwierdzić, że mamy do czynienia z rasą podludzi.
AWT: W jednej z relacji napotkałam wspomnienia, że badano też zdolności rozrodcze.
AS: Tak, bo oceniano kształt ciała, wielkość miednicy. Niekiedy odbywały się badania ginekologiczne. Ale to w większości dotyczyło dzieci starszych. W relacji wywiadu Armii Krajowej jest mowa o obozie rasowym i rozrodczym na Helenowie. Ośrodek prowadziła nazistowska organizacja Lebensborn ("Źródło Życia"), która w Łodzi zajęła w połowie 1941 roku przedwojenny Żydowski Dom Sierot na Helenowie, tzw. Fabiankę (ob. ul. Krajowa 15). Według kpt. Zygmunta Janke "Waltera", organizującego wywiad w Łodzi w ramach Związku Walki Zbrojnej (od 1942 roku Armia Krajowa), zgromadzono w nim około 500 młodych ludzi w celach prokreacyjnych. Ale to tylko poszlaki. Nie mamy jednoznacznego potwierdzenia.
AWT: Wiadomo, ile osób przeszło przez obóz na Spornej?
AS: Dziś wielu naukowców, także Roman Hrabar, stawia tezę, że obóz ten był w stanie przebadać do 1943 roku, czyli do czasu gdy te działania były najintensywniejsze, kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Na pewno w przypadku kilkunastu tysięcy uzyskano rzekome potwierdzenie "wartości rasowej".
Oprócz wysiedlonych na Sporną trafiały też dzieci z ul. Przemysłowej, czyli "Obozu prewencyjnego dla młodych Polaków Policji Bezpieczeństwa", o którym czasem mówi się, że był to obóz koncentracyjny dla dzieci.
Wyselekcjonowane na Przemysłowej maluchy przenoszono do specjalnego podobozu w części żeńskiej, gdzie były odrobinę lepiej traktowane. Czyli dostawały bardziej kaloryczne jedzenie, nie były bite i nie musiały pracować. Stamtąd zabierano je do kolejnych ośrodków - starsze trafiały m.in. na Sporną, do Bruczkowa, gdzie ośrodek germanizacyjny funkcjonował do 1941 roku, lub Kalisza. Natomiast te najmniejsze - maksymalnie do dwóch lat - kierowano do Ludwikowa lub Puszczykowa.
Dopiero po tym etapie izolacji dziecko uznawano za "przydatne" do życia w niemieckim społeczeństwie.
AWT: Po dzieci na Przemysłową przyjeżdżał czasem sam oficer SS doktor medycyny Herbert Grohmann, czyli szef obozu na Spornej.
AS: Tak. Tutaj warto przypomnieć, że germanizacją dzieci w Litzmannstadt zajmowały się również trzy agendy administracji nadburmistrza miasta: urząd opieki społecznej, urząd młodzieży oraz urząd zdrowia. W tym ostatnim funkcjonowały dwa oddziały, tj.: oddział dziedziczności i oddział opieki rasowej, którego szefem w latach 1940-1943 był właśnie Grohmann.
Ten bezwzględny lekarz już w 1940 roku wsławił się akcją T4 m.in. na ziemi łódzkiej doprowadzając do śmierci około 1,5 tysiąca chorych umysłowo pacjentów ze szpitala "Kochanówka" przy ul. Aleksandrowskiej 159 w Łodzi oraz podobnego ośrodka w Warcie. Akcję wznowiono w 1941 roku. Wtedy zamordowano 200 kolejnych osób - zdrowych psychicznie, którzy wcześniej zostali zwolnieni z tych szpitali, ale wciąż figurowali w kartotekach.
Grohman ściśle współpracował też z Lebensbornem, który dysponował w Łodzi prawdopodobnie czterema żłobkami i przedszkolami ulokowanymi w budynkach przy ulicach: Karolewskiej, Lokatorskiej, Kopernika i Przędzalnianej.
AWT: Czyli najpierw do germanizacji selekcjonowano dzieci, u których dopatrzono się niemieckich korzeni, potem z rodzin wysiedlonych. Kogo jeszcze Niemcy germanizowali?
AS: To jest być może najczarniejsza strona tej akcji - do zniemczenia kwalifikowano także dzieci osób zaangażowanych w działalność antyniemiecką. Najprościej mówiąc, pozyskiwano dzieci, których rodziców Niemcy zamordowali. Przykładem jest choćby rodzina doktora Franciszka Witaszka. Niemcy zabili naukowca, ponieważ nie chciał z nimi współpracować, a żonę wysłali do Ravensbrück. Witaszkowie mieli pięcioro dzieci - troje uratowali krewni, ale dwie dziewczynki zabrano do germanizacji. Po wojnie matce, która cudem przeżyła obóz, udało się przy pomocy Hrabara odnaleźć córki.
AWT: Skąd jeszcze pozyskiwano dzieci do zniemczenia?
AS: Do Łodzi trafiły na przykład dzieci z czeskich Lidic, ocalałe po pacyfikacji wsi. Niemcy, w odwecie za udany zamach czeskiego ruchu oporu na zastępcę protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha, wymordowali mężczyzn z tej miejscowości, a kobiety wysłali do obozów.
Z pacyfikacji ocalało 105 dzieci, z tego 95 dotarło do Łodzi z początkiem czerwca 1942 roku. Do dziś nie wiemy, w jaki sposób dziesięcioro z nich zostało odłączonych i czy poddano je germanizacji.
95 dzieci trafiło do wydzielonej sali w obozie na ul. Żeligowskiego 41/43. Dostęp miał do nich także polski personel medyczny. Z relacji pielęgniarki Julii Makowskiej i lekarza Jana Zieliny wiemy, że dzieci znajdowały się w bardzo złym stanie fizycznym i - przede wszystkim - psychicznym. Były brudne, głodne i przestraszone. Łączyły się w grupy i bały się dorosłych. Dopiero po upływie kilku dni zaczęły rozmawiać z personelem, a Niemcy pozwolili im nawet korespondować z bliskimi. Równolegle trwała przepychanka między Łodzią i Berlinem, co z nimi zrobić. Z początkiem lipca zapadła decyzja o ich zgładzeniu. Zanim to się jednak stało, siedmioro wyselekcjonowanych do zniemczenia dzieci odłączono od grupy i przeniesiono na Sporną.
AWT: Czy takich przypadków było więcej, że do Łodzi przywożono dzieci z pacyfikowanych miejscowości?
AS: Z Zamojszczyzny tak. Co do innych terenów, to nie natrafiliśmy na takie dokumenty.
AWT: Czy można przyjąć, że wszystkie dzieci, które chciano ocenić pod względem "wartości rasowej" przeszły przez obozy w Łodzi?
AS: Nie do końca. Łódź nie była jedynym ośrodkiem germanizacyjnym, natomiast była ośrodkiem ważnym. Między innymi z dwóch powodów - po pierwsze, była centrum wysiedleńczym, więc dobrze było tutaj przeprowadzać selekcję dzieci, po drugie, ze względu na charyzmę samego Hermanna Krumeya.
AWT: W wielu relacjach osób zgermanizowanych pojawia się jednak podobny schemat: najpierw dziecko trafia do obozu przesiedleńczego, gdzie jest poddawane badaniom fizjologicznym, potem w ośrodku w Bruczkowie, a później w Kaliszu, badaniom psychologicznym, by w końcu wyjechać do Niemiec.
AS: Można przyjąć, że w uproszczony sposób tak to wyglądało.
AWT: Co działo się z dziećmi, które wywieziono do Niemiec?
AS: Roman Hrabar w wielu publikacjach określa te dzieci mianem janczarów XX wieku. Jednak to określenie bardziej pasuje do starszych dzieci, od 12 do 14 lat, które podlegały germanizacji na trochę innych zasadach. One nie mogły liczyć na to, że przygarną je niemieckie rodziny zastępcze. Dziewczęta kierowano najczęściej do pracy w gospodarstwach, a chłopców niekiedy do Hitlerjugend. Można przypuszczać, że pod koniec wojny byli też kierowani na front. Znana jest na przykład relacja żołnierzy amerykańskich, którzy natknęli się na oddział Hitlerjugend, który w całości mówił po polsku.
AWT: Młodsze dzieci natomiast trafiały do rodzin zastępczych?
AS: Najmłodsze, kilkumiesięczne do dwóch lat, wywożono do sierocińców, gdzie przysposabiano je do adopcji. Starsze dzieci - kilkuletnie - także czekały na adopcję, jednak ten proces był dłuższy. Tymi maluchami zajmował się Lebensborn.
Z Łodzi wiele dzieci było kierowanych do ośrodka Lebensbornu w Połczynie-Zdroju, wtedy niemieckim Bad Polzin.
AWT: A co się działo z dziećmi, które uznano za "bezwartościowe rasowo"?
AS: Stosowano kilka procedur. W przypadku dzieci odebranych rodzicom z domu najczęściej oddawano je rodzinie. W przypadku dzieci zabranych z obozu przy ul. Przemysłowej, dziecko powracało do obozu i wciąż było jego więźniem. Znane są również przypadki, kiedy w łódzkim obozie rasowym przy ul. Spornej, po badaniach w 1942 r. niektóre polskie dzieci zaklasyfikowano jako dzieci żydowskie i zesłano do łódzkiego getta.
AWT: Roman Hrabar pisze, że w celu germanizacji z Polski mogło zostać uprowadzonych nawet 200 tys. dzieci. Te dane zostały zweryfikowane?
AS: Niestety nie. Jednak nie z powodu jakiegoś szczególnego oporu badaczy, ale faktu, że nie bardzo jest się na czym oprzeć - brak dokumentów, relacji. Prawdopodobnie liczba jest zawyżona, ale nie sposób jej dziś w wiarygodny sposób sprawdzić.
AWT: Ile z nich wróciło do kraju?
AS: Po wojnie, Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, który narzuciła nam strona sowiecka, poszukiwał tych dzieci. Według szacunków, udało się repatriować około 30 tysięcy z nich.
Rząd polski na uchodźstwie w Londynie odnalazł kolejne kilka tysięcy maluchów. W akcji pośredniczyła również strona amerykańska, brytyjska oraz francuska. Do działań włączył się także Kościół katolicki, który opiekował się polskimi zgermanizowanymi sierotami i przez Hiszpanię wysyłał je do Polski.
Wiele dzieci rodzice szukali na własną rękę. Zwłaszcza dotyczy to robotnic przymusowych, którym często odbierano dzieci uznane za "rasowo wartościowe" tuż po porodzie.
AWT: Czy Polacy w czasie wojny zdawali sobie sprawę ze skali germanizacji?
AS: W większości przypadków nie. Nawet raporty Armii Krajowej są ogólnikowe w tej kwestii, choć zdarzają się informacje co do miejsca lub skali niemieckiego przedsięwzięcia. Najlepsze rozeznanie było na terenach okupowanej Polski. Z samych Niemiec i Austrii informacji na ten temat było już znacznie mniej. Priorytetem dla polskiego podziemia były dane na temat wojska, przemysłu lub skuteczności alianckich bombardowań.
Rozmawiała Agnieszka Waś-Turecka