Spędziła dekady w więzieniu. Dobrowolnie
8 marca 2020„Proszę zadzwonić, jak mama wróci z więzienia”, mówi Kai, odbierając telefon. Są późne lata 70. ubiegłego wieku. Matka nastolatka od lat praktycznie nie wychodzi z miejskiego więzienia. W ich domu niedaleko Bonn bywają mordercy, gwałciciele i oszuści. Matka utrzymuje kontakty z najgorszymi przestępcami; rekordzista ma trzykrotne dożywocie. Kobieta pisze do nich listy. Ludzie z miasteczka nie rozumieją zachowania Ingeborg. – Nie chcieli nas obsługiwać u rzeźnika, a aptekarz wyjątkowo długo realizował nasze recepty. Jednak rodzice na przekór temu w sobotnie popołudnia chodzili z nami do kawiarni – wspomina dziś Kai.
Mamo, opowiedz, jak byłaś mała
Kilkuletnia Ingeborg do Polski trafia z Rygi na Łotwie. Rodzina decyduje się na wyjazd, kiedy 23 sierpnia 1939 zostaje podpisany pakt Ribbentrop-Mołotow, i wiadomo, że kraje nadbałtyckie przypadną Stalinowi.
Najpierw Kołobrzeg, a potem w 1943 Gotenhafen, Gdynia. Friedrich Hoppe, ojciec Ingeborg, zatrudnia się w firmie handlującej drewnem i węglem J.C. Jessen.
Lata 60. ubiegłego wieku. Dzieci Ingeborg lubią, gdy matka opowiada im historie na dobranoc. – Były przerażające, ale zawsze niosły jakieś pozytywne przesłanie – wspomina syn. Od dziecka wiedział, że jego matka była uciekinierką, że spędziła kilka lat po wojnie w obozie dla internowanych.
8 marca. Bilety tylko dla kobiet i dzieci
Jest luty 1945. – Hitler chce jeszcze wygrać wojnę, więc mężczyźni muszą zostać, by „bronić Gotenhafen”, ale mój dziadek Heinrich chce jak najszybciej ewakuować swoją rodzinę – opowiada po latach syn Ingeborg. Hoppe cudem załatwia żonie i dzieciom bilety na transportowiec „Kanonier”. Jednostka ma wypłynąć z portu w Gdyni w ciągu najbliższych dni.
Po latach, w domu w Rheinbach, Ingeborg rysuje czarną kredką lodowate fale Bałtyku. „Trzeba odpłynąć jak najdalej od tonącej jednostki, by nie zostać zassanym przez wir, jak przy spuszczaniu wody w wannie”, powtarza Ingeborg instrukcje ojca, jakich udzielał jej i rodzeństwu przed ucieczką. Miesiąc wcześniej, 30 stycznia 1945, na wysokości Łeby tonie transportowiec "Wilhelm Gustloff" z dziesięcioma tysiącami ludzi na pokładzie. Rozkaz dowódcy Kriegsmarine Karla Dönitza o gigantycznej operacji „Hannibal”, największej morskiej ewakuacji w historii (1,5 mln osób), okazał się wyrokiem śmierci także dla koleżanek z klasy Ingeborg.
Cisza
Nikt z pasażerów nie wiedział, dokąd płynie statek. „Myślę, że sam kapitan też nie wiedział”, wspomina Ingeborg. Na pokładzie musiała panować absolutna cisza, więc matki kneblowały usta dzieciom. Bano się, że namierzy nas sowiecka łódź podwodna. Kilka dni i nocy w pozycji półsiedzącej, w wilgoci i odchodach. Były też sieroty z tabliczkami na szyi, zawierającymi wszystkie dane o nich; często było to jednak tylko miejsce ich znalezienia. „Patrzyły pustym wzrokiem na przestrzał”, wspomina Ingeborg, która niańczyła sieroty na statku. „Obiecałam siebie, że jak to przeżyję, pomogę każdemu, kto się w życiu zagubił”.
W Niemczech nikt nas nie chciał
Wschodnie wybrzeża Niemiec przepełnione są uchodźcami. „Panował głód i nikt nas tam nie chciał”, wspomina Ingeborg. Ostatecznie jednostka może wpłynąć do portu w Kopenhadze, w ciągle jeszcze okupowanej Danii. Tu zaczyna się ponad trzyletnia gehenna Ingeborg. Do 5 maja 1945 czteromilionowa Dania staje się przymusowym domem dla około 250 tysięcy niemieckich uchodźców, uciekających przed armią sowiecką z Prus Wschodnich, Pomorza i krajów bałtyckich. Duńskie władze internują uchodźców w 460 obozach, ściśle strzeżonych i otoczonych drutem kolczastym. W największym z nich, w Oksbøl, w koszarach byłej bazy Wehrmachtu, mieszka 36 tysięcy Niemców. Większość z nich to starsi, kobiety i dzieci. Jedna trzecia ma mniej niż 15 lat.
Drewniane baraki obozu dla uchodźców Vestre Alej w Aalborg w Danii Ingeborg zapamięta do końca życia. W każdym z baraków po 200 osób, mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy razem. Dla odrobiny prywatności robi się tymczasowe boksy z koców. Brakuje jedzenia i leków. Kontakt z miejscową ludnością jest surowo zabroniony. Duńczycy zapobiegają jakiejkolwiek integracji. Obóz sąsiaduje z więzieniem. „Za płotem był ogród uprawiany przez skazanych. Byli mili, czasami podawali nam potajemnie, przez szpary w siatce, śliwki z ogrodu”, mówi Ingeborg. Dlatego nigdy nie będzie miała uprzedzeń do więźniów.
Dania chce się pozbyć nieproszonych gości
Opinia publiczna w Danii jest podzielona – część chce pomagać potrzebującym, inni postrzegają to jako nową formę niemieckiej inwazji: „Ledwo wyszli, a już są z powrotem i jest ich stokroć więcej, tylko w innej skórze” – ostrzegają ulotki kolportowane w 1945 r.; pisze o tym dziennik „Politiken”. Dania kłóci się z aliantami o powrót uchodźców do Niemiec. W strefach okupacyjnych panuje głód, tymczasem do przesiedlenia są miliony.
Prawdopodobnie, by pozbyć się nieproszonych gości, Duńskie Stowarzyszenie Medyczne odmawia im opieki medycznej. Czerwony Krzyż również. Jeszcze w 1945 w Danii umiera 13 tysięcy Niemców, w tym 7 tysięcy dzieci. Osiemdziesiąt procent dzieci nie przeżyje kolejnych kilku miesięcy. Umrą z niedożywienia albo infekcji.
Więzienie w Rheinbach
Jest 1974 rok. O akcji pisania listów do więźniów odsiadujących karę w miejskim więzieniu Ingeborg dowiaduje się od kobiet z protestanckiej wspólnoty. Krótko potem kobieta nie tylko pisze, ale i regularnie chodzi do więzienia. – Nie wiedzieliśmy jako rodzina, co nas czeka. Ona zresztą też nie – wspomina syn. Niemonitorowane spotkania z ludźmi odsiadującymi kary dożywocia. – Jednak matka była dzielna, nauczona pokonywania trudności; będąc dziewczyną negocjowała nawet ze swoim niedoszłym gwałcicielem. Wiedziała, że jedyne, czym pokona strach, jest spokój i racjonalne myślenie – mówi syn Kai. – Powtarzała również, że jeżeli zaczynasz mówić, rozmawiać, wtedy włączasz myślenie – dodaje.
W przestępcach Ingeborg widziała przede wszystkim zagubionych ludzi. – Zapraszała ich na święta, wsłuchiwała się w ich historie i uczestniczyła w tak zwanych kontrolowanych wyjściach – wspomina Agnieszka, synowa Ingeborg.
***
Czułeś, będąc jej dzieckiem, że musisz się nią dzielić?
– W pewnym sensie. Ona była tą pracą społeczną z więźniami wiecznie zajęta i zmęczona; najbardziej ciągłym przebijaniem sufitu. Ale kiedy jej potrzebowałem, była. Zawsze. Jako dzieci konfrontowani byliśmy z historiami przestępców, którymi się zajmowała, z niewydolnością niemieckiego systemu penitencjarnego, biurokracją, wiecznym sprawdzaniem wiarygodności moich rodziców przez więzienną administrację. Jednak w tyle głowy miałem, że tak musi być, że ta jej praca musi być wykonana, a ja powinienem to wytrzymać. Nie zadawałem pytań.
***
Im Namen des Volkes. W imieniu narodu
Ingeborg pomogła ponad 50 więźniom. Wolfgang, Olaf F., Alfred Lecki, to tylko niektórzy z podopiecznych Ingeborg, odsiadujący wyroki za najcięższe przestępstwa. Państwowe odznaczenia, które z czasem zaczęła dostawać, za budowanie „mostów do społeczeństwa”, traktowała jedynie jako coś, co otwierało jej kolejne drzwi. By uratować czyjeś życie, by zapobiec kolejnej zbrodni. – Taką miała misję – przywracania tych ludzi społeczeństwu. W imieniu niemieckiego narodu – mówi po latach syn Ingeborg. Mimo własnej traumy, kobieta miała potrzebę zadośćuczynienia za zabrodnie wojenne Niemców.
Wszyscy byliśmy uchodźcami
Latem 1947 prawie 200 tysięcy Niemców nadal przebywa w obozach w Danii. Pierwsi opuszczą Danię w listopadzie 1946. Muszą jednak wykazać, że w zachodnich strefach okupacyjnych mają dach nad głową. I papiery – tylko tak można wjechać do Niemiec. Rodzinie Ingeborg udaje się to dopiero 4 czerwca 1948. – Za takie numery idzie się dzisiaj do więzienia – mówi syn Ingeborg. Na sfabrykowanych papierach, po prawie trzech latach, w ramach fikcyjnego łączenia rodzin Ingeborg wysiada na stacji kolejowej w Rottenburgu nad Neckarem we francuskiej strefie okupacyjnej.
Z podróży do Niemiec Ingeborg najbardziej pamięta odwszawianie. „Szwabowie strasznie bali się wszawicy. Odwszawiali nas na każdej stacji kolejowej”, wspomina Ingeborg.
Przez następne lata nosi stygmat uciekiniera. Ci, w powojennych Niemczech, są obywatelami drugiej kategorii. – Pogardzano nimi za to, że uciekali przed Armią Czerwoną. Nieważne, że byli Niemcami: byli uchodźcami, obcymi; byli zawszeni, głupi, brudni. W tym kontekście to, czy pochodzisz z Syrii, Somalii czy z Niemiec, jest nieważne. Jesteś obcy – mówi Kai.
Ingeborg chodzi do więzienia do samej śmierci. Jednymi z ostatnich, których wspiera, są aresztowani uchodźcy z Syrii i Afganistanu. „Nie dowierzają, gdy mówię, że wiem, co czuli, gdy przedzierali się do Europy. A ja mówię, że tak, bo też byłam uchodźcą”, mówi Ingeborg.
Wszystko się powtarza
To ostatnie słowa, które Ingeborg wypowiada do kamery. – Nie chciała filmu o sobie – mówi Kai von Westermann, który dziś jest operatorem filmowym. Syn robi film dokumentalny o matce, „44 Jahre Knast” (44 lata więzienia), który staje się jej epitafium – matka umiera miesiąc po premierze dokumentu. Na uroczystym pokazie w Rheinbach, gdzie mieszka, jest sam burmistrz. Frekwencja jest tak duża, że brakuje krzeseł.
Na ekranie nie dzieje się nic spektakularnego – starsza pani siedzi w fotelu i opowiada. – Ona nigdy nie zapomniała, że emigracja zawsze ma jakiś dramatyczny powód i że nikt nie opuszcza domu dla przyjemności. Ale my jako społeczeństwo musimy pomagać, jednocześnie wysyłając jasny sygnał: jesteśmy gotowi, by cię przyjąć, ale podstawiamy ci drabinę, po której możesz się wspinać – podsumowuje syn Kai.
*Historię tych zmarłych dzieci opowiada duńska lekarz i historyk Kirsten Lylloff w swojej rozprawie doktorskiej z 2005 roku „Dzieci czy wrogowie?”. Jest również autorką miażdżącego osądu własnej gildii: „Jakimi potworami w ludzkiej postaci byli duńscy lekarze z 1945 roku?”