A jednak! Parada równości w Belgradzie odbyła się bez większych incydentów. Wprawdzie na zmienionej i skróconej trasie i pod ochroną 5200 policjantów. Co więcej, w atmosferze społecznej charakteryzującej się odrzuceniem, a w najlepszym razie ignorancją zamiast akceptacji i tolerancji wobec osób środowiska LGBTQ. Ale parada miała miejsce.
To, że tak się stanie, nie było pewne. Od tygodni w Serbii dyskutowano, czy społeczność LGBTQ na zakończenie tygodniowego cyklu imprez pod nazwą „Europride” będzie mogła zorganizować paradę.
Wzburzenie wokół parady
Przeciwnicy parady, w tym członkowie narodowo-konserwatywnych partii opozycyjnych, prawicowi radykałowie, nacjonaliści, piłkarscy chuligani i skrajnie konserwatywna część Kościoła prawosławnego, uważali, że parada podważa fundamenty i podstawowe wartości serbskiego społeczeństwa i narodu. Chciano się temu przeciwstawić. Mowa była także o „broni” i „krwi na ulicach”.
Organizatorzy i sympatycy powoływali się na prawa człowieka i nalegali, by parada się odbyła. Zgłoszono ją nie jako demonstrację polityczną, tylko jako „spacer”.
A państwo? W wypróbowany sposób autokratyczny prezydent Serbii Aleksandar Vučić wielokrotnie zabierał głos, wydając sprzeczne oświadczenia lub pozwalał swoim podwładnym na komentowanie sprawy. Raz mówiono, że parada jest zakazana, innym razem proszono organizatorów o powstrzymanie się od niej ze względu na bezpieczeństwo publiczne.
Włączali się także zachodni politycy. W paradzie uczestniczył m.in. pełnomocnik ds. osób queer niemieckiego rządu Sven Lehmann oraz europoseł Vladimir Bilcik, parlamentarzysta UE i sprawozdawca Parlamentu Europejskiego ds. Serbii. Zachodni ambasadorowie nalegali na przestrzeganie praw człowieka i ogólnych zasad demokracji. Obawiali się o integrację Serbii z UE.
Vučić w swoim żywiole
W końcu mamy sytuację jak z „Alicji w Krainie Czarów”. Każdy na swój sposób wygrał. Serbska społeczność LGBTQ poszła na spacer i doznała fali ogromnej międzynarodowej solidarności.
Dla serbskiej prawicy, nacjonalistów i Kościoła nie jest to jednak całkowita porażka: wykorzystali dyskusję i wysłali jasny sygnał, że w debacie społecznej nie da się ich obejść. Widać, że chcą i potrafią zmobilizować swoich zwolenników.
A zachodni politycy? Dano im do zrozumienia, że mimo wszystko są wpływowi i że nadal są słuchani.
Vučić z kolei pokazał, że potrafi utrzymać porządek publiczny, jest skłonny do rozmów i – jako szlachetny prezydent – dba przede wszystkim o funkcjonowanie państwa, pokój społeczny oraz jedność i dobrobyt narodu. Pokazał, że tylko on może to zapewnić, tylko on stoi w środku społeczeństwa – atakowany przez ekstremistów z lewa i prawa.
Jego przesłanie do wewnątrz brzmi: to ja jestem stabilnością, ja jestem państwem. Dla wielu w Serbii to decydujące. A przekaz na zewnątrz: tylko ze mną możecie negocjować, tylko ja gwarantuję stabilność Serbii, a więc i Bałkanów Zachodnich. Niczego Zachód nie obawia się w tym regionie bardziej niż niestabilności, która mogłaby ewentualnie doprowadzić do nowych napięć, a nawet konfliktów zbrojnych.
A przy okazji Vučić powiedział obu stronom, że ma ważniejsze rzeczy do roboty niż przejmowanie się tak marginalnymi sprawami jak parada LGBTQ. Dzień przed paradą przyjął w Belgradzie premiera Węgier Viktora Orbana, przyznał mu wysokie odznaczenie państwowe i nazwał „przyjacielem”. Potem poleciał do Nowego Jorku, by wziąć udział w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ i przemówić na tym forum. Jak mówi, nadal niestrudzenie pracuje dla dobra i interesu narodu serbskiego.
Wizerunek „machera”
W Serbii i tak osiągnął swój cel. Jedną z zasad polityki Vučića w kraju, w którym państwo kontroluje niemal wszystkie media, jest stałe podtrzymywanie pewnej agitacji społecznej. Na długo przed Trumpem i na wzór swojego przyjaciela Orbana, Vučić ustanowił „hiperwentylację” jako sposób działania swojej polityki. Zawsze w trybie kryzysowym, nieustannie widzi zagrożenia dla swojego kraju ze wszystkich stron. Jednocześnie daje do zrozumienia, że on – i tylko on – może ruszyć Serbię do przodu, w kierunku świetlanej przyszłości. To, że nazywa się go „stabilokratą”, nie ma dla niego większego znaczenia.
Czy zatem po paradzie równości w Belgradzie wszyscy wygrali? Z jednej strony tak. Z drugiej strony w Serbii od dłuższego czasu jest tylko jedna osoba, która jest w każdym wyścigu i wygrywa: Aleksandar Vučić. Wszyscy inni pozostają na marginesie. Mogą wygrać raz na jakiś czas, ale tylko po to, by potem znów pójść w zapomnienie.