W Ukrainie na jego powrót czeka ponad setka uchodźców
8 kwietnia 2022Od kiedy Rosjanie zaatakowali Ukrainę, w Polsce jest niemal codziennie. Najczęściej na przejściu granicznym w Zosinie. Na polską stronę przywozi ludzi uciekających przez wojną. – Kilkaset osób, nigdy nie liczyłem – mówi Oleksandr, pastor Kościoła baptystów. Zgodnie z ukraińskim prawem może wyjechać z kraju, bo w życiu prywatnym jest ojcem trójki dzieci, a to zwalnia Ukraińców z obowiązku mobilizacji. Ale zawsze wraca. Do Ukrainy zabiera z pomoc humanitarną, głównie żywność. – Bardzo, bardzo ważne jest jedzenie, bo w naszych kościołach przyjęliśmy wielu uchodźców, których musimy nakarmić – mówi.
– Dostarczamy pomoc humanitarną, tak przeciwstawiamy się agresji ze strony Rosji – dodaje.
Tu była sala gimnastyczna. Dzisiaj jest schron
Ośrodek pomocy uchodźcom, do którego jedziemy powstał w przerobionym ośrodku kościelnym w zachodniej Ukrainie. Budynek jest duży, zadbany, teren szczelnie ogrodzony, zza wysokiego parkanu niewiele widać. Wokół las, gdzieniegdzie widać pojedyncze drewniane domy pomalowane na żółto, zielono, niebiesko; ich lustrzane odbicia stoją w przygranicznych miejscowościach po polskiej stronie. Jest sielsko, przynajmniej pozornie, bo nawet tutaj widać, że Ukraina się zbroi. Wzdłuż drogi ciągną się okopy, co kilkaset metrów ustawiono zapory z betonu, opon, worków wypełnionych piaskiem, posterunki, których pilnują uzbrojeni żołnierze i policja. – Za blisko stąd do Białorusi, boimy się ataku z tamtej strony – tłumaczą Ukraińcy.
Sto kilometrów dalej kościół Oleksandra prowadzi drugie centrum dla uchodźców – dom tymczasowego pobytu. Dzisiaj przebywa w nim koło 30 osób, ale dziennie potrafi przewinąć się nawet setka (na początku wojny trafiało tu nawet 350 osób dziennie).
Oleksandr: – Zostają jedną, dwie noce, potem zabieramy ich transportem do Polski, dajemy prowiant na drogę. Z Polski zabieramy pomoc humanitarną. Sortujemy ją i wysyłamy dalej, do Kijowa, Czernihowa i wszędzie, gdzie jest konieczna pomoc. Stamtąd nasze auta przywożą kolejnych uchodźców. I tak w kółko.
Parafia zorganizowała tu w pełni wyposażony schron na wypadek bombardowań. Na ziemi leżą materace, na każdym poduszka i koc, wcześniej musiała być tu sala gimnastyczna – na ścianach wciąż wiszą kosze i tablice do koszykówki.
„Mama mówiła, że w cukierkach mogą być bomby”
W ośrodku dla uchodźców w zachodniej Ukrainie na Oleksandra czeka niemal setka osób. Kobiety, dzieci, całe rodziny. Są tu mężczyźni, którzy odwieźli żony i dzieci do Polski, ale sami nie mogli wyjechać. Nastolatkowie, za młodzi, żeby iść na wojnę. Jest para z noworodkiem i staruszki, które uciekły z domu z jedną reklamówką z całym dobytkiem.
– Przyjeżdżają do nas ludzie z całego kraju, z różnych miast i wsi Ukrainy, z Charkowa, Mariupola, Czernihowa – wylicza pastor.
Większość z nich straciła wszystko.
Denis z Charkowa: – Nie mam tam do czego wracać, mojego domu już nie ma.
Ksenia z podkijowskich Browarów, której mąż jest w armii: – Koleżanki wyjechały z Ukrainy, ja zostałam. Córka kazała mi obiecać, że nie zostawimy taty. Nie, nie mamy w planach wyjazdu, to nasz kraj.
Jurij z Mariupola: – Uciekliśmy, tego nauczyła nas wojna. Kiedy Rosja zaatakowała w 2014 r. nie wyjechaliśmy, bo żona była w ciąży, teraz się nie wahaliśmy. Mariupol już nie istnieje, tam wszystko jest zniszczone.
– Słyszałem wiele przerażających historii. Raz wiozłem do Polski rodzinę z Czernihowa. Przez trzy tygodnie mieszkali w piwnicy, nie chcieli wyjeżdżać, bo w mieście był ich syn, był lekarzem, został opatrywać rannych. Zabił go snajper. I wtedy oni już nie mieli powodu, żeby zostać. Uciekli piechotą, przez pola, w końcu ukraińska armia ich do nas przywiozła – mówi Oleksandr.
– Wiozłem też kobietę z trójką dzieci, jej mąż wstąpił do obrony terytorialnej, nie miała z nim kontaktu od trzech tygodni. Mówiła mi: „Nie wiem co robić, dzieci są małe, pojadę do Polski”. Polacy wcześniej przekazali nam słodycze, więc dałem dzieciom cukierki, ale one bały się je wziąć. Mówiły: „Boję się, bo mama powiedziała, że nie można brać słodyczy od obcych, bo tam mogą być bomby”. Naprawdę, jak takie rzeczy się słyszy to to jest straszne – opowiada.
„Język nigdy nie był problemem”
Mieszkańcy domu mogą w nim zostać tak długo, jak długo będzie taka potrzeba. Za darmo, zresztą większość z nich i tak nie miałaby, jak zapłacić, stracili przecież wszystko. Bez darów z granicy byłoby krucho. Jedzenie, które przywozi Oleksandr trafia tu głównie z Polski: konserwy, kasza, ryż, makaron, kawa, cukier, chleb, czasem ktoś dorzuci słodycze dla dzieci. Niedawno do centrum trafiły dania rybne, producent napisał na słoiku: Slava Ukraini.
Oleksandr mówi, że będzie jeździł po pomoc do końca. – Zło nie wygra, bo my, Ukraińcy, jesteśmy zjednoczeni – mówi.
I dodaje z rozgoryczeniem: – 24 lutego sąsiednia, „bratnia” kraina dokonała na nas tak zajadłego ataku. Kiedy na nas najechali mówili, że bronią języka rosyjskiego. Ale przecież połowa naszych rodaków mówi po rosyjsku i nie jest to dla nas problemem. Język nigdy nie był problemem. Rosjanie po prostu potrzebowali pretekstu. Ale w pewnym momencie opadły z nich maski i od razu okazało się kto jest kim.
– To niewytłumaczalne, nie wiem jak w XXI w. można rozpętać wojnę i zabijać cywilów. Wojna, ludobójstwo, to wszystko jest przerażające. To nie powinno się dziać. Ale z jakiegoś powodu się dzieje. Bo jedna osoba zadecydowała, że ma prawo zabijać innych – mówi mi Jurij z Mariupola.
– Moje dzieci zamiast się bawić założyły na Viberze [komunikator internetowy – przyp.red.] grupę „schrony bombowe”. Jako rodzic patrzę na to ze smutkiem – mówi Oleksandr.