Polski weteran D-Day: Jeśli spotkam niemieckich żołnierzy, to podam im rękę
6 czerwca 2014Róża Romaniec: Jest Pan jednym z nielicznych żyjących, którzy pamiętają walki w Normandii. Miał Pan wtedy 24 lata. Jak Pan tam trafił?
Marian Słowiński: Wychowałem się w Inowrocławiu, gdzie naprzeciwko naszego domu była jednostka wojskowa. Patrząc z okna na oficerów po prostu zakochałem się w wojsku. Jako 15-latek zdałem egzaminy do szkoły wojskowej dla nieletnich w Koninie i od 1934 zacząłem naukę. Kiedy wybuchła wojna służyłem w pułku i przeszedłem cały front. Najpierw miałem się kierować na południe Polski, potem na Węgry, gdzie byłem internowany. Jednak uciekłem i dotarłem przez Włochy i Jugosławię do Francji.
RR: Czy Francuzi skierowali Pana do gen. Maczka?
MS: Nie, najpierw skierowali mnie na front, do swoich wojsk pod Verdun. Przeszedłem cały front i kiedy się wycofywaliśmy na zachód, wybrałem drogę na Tuluzę. Tam trafiłem na polski statek do Liverpoolu i w ten sposób znalazłem się w czerwcu 1940 w Anglii.
RR: Do lądowania w Normandii było jeszcze cztery lata...
MS: Owszem, ale ja byłem wojskowym z krwi i kości, więc przeszedłem tam wszystkie szkolenia czołgowe, aż w 1942 roku zaczęła się konkretnie formować dywizja gen. Maczka. Mieliśmy odpowiedni sprzęt, ale nie był tak sprawny, jak wymagały tego warunki wojenne. Kiedy zaczęto organizować ofensywę na Francję, Anglicy zdecydowali, że dywizja gen. Maczka otrzyma specjalny sprzęt, który miał przyjść ze Stanów Zjednoczonych.
RR: I przyszedł?
MS: Z opóźnieniem. Na początku czerwca 1944 wojska ruszyły na Francję. Kiedy 6.6.1944 nadszedł D-Day i zaczął się desant na plażach Normandii, zazdrościliśmy, że tam nie jesteśmy, tylko musimy czekać na wyspie. Byliśmy świetnie wyszkoleni i czekaliśmy na rozkaz, kiedy wreszcie można wyruszyć. Zresztą te wojska, które poszły jako pierwsze, też czekały na nas, bo nasza dywizja mogła przynieść punkt zwrotny dla tych walk. I tak się stało. Niedługo po naszym lądowaniu front ruszył szybciej do przodu.
RR: Dywizja gen. Maczka przyszła później, ale stoczyła jedną z najtrudniejszych bitew tego okresu o górę nazwaną „Maczugą”.
MS: Tak, kiedy w końcu lipca otrzymaliśmy sprzęt, ruszyliśmy na południe i wkrótce wylądowaliśmy w Normandii. Niemcy mocno nas tam ostrzeliwali, także ciężkimi działami i bombardowaniem. Szliśmy na Falaise i mieliśmy duże straty po obydwu stronach. Po drodze się okazało, że drugi pułk, idący w tym samym kierunku zbłądził i my musimy przejąć to zadanie, czyli zdobyć wzgórze Mont Ormel, nazywane „Maczugą”. Tam przemieszczały się ogromne ilości niemieckiego wojska i przez to powstawał niesamowity kurz. Pędziliśmy w nim jak szaleni do przodu na wzgórze, a Niemcy, którzy mieli rozkaz ustępować miejsca broni pancernej, przepuszczali nas nie widząc na początku, że to alianci. Naturalnie, kiedy się zorientowali, nasze tyły otrzymały ogromne manto, ale ja miałem szczęście, że byłem w jednym z pierwszych spośród 50 czołgów.
RR: To starcie przeszło do historii...
MS: Pamiętam moment, gdy spojrzałem z góry kilkaset metrów w dół i zobaczyłem tam masy wojska. Proszę wybaczyć, że nie będę dokładnie tego opisywał, ale nawet nie celowaliśmy, tylko po prostu ogień szedł prosto w tę masę, to było straszne. Walki trwały trzy dni i trzy noce, w ogóle nie można było spać, bo Niemcy byli bardzo zdeterminowani i próbowali w ciemności po cichu podchodzić i zabijać nożami. Nagle czwartego dnia usłyszałem ogromny ryk i zobaczyłem, że z dołu nadciągają Kanadyjczycy, na których wsparcie wciąż czekaliśmy. Nie wiem co się stało, ale mój organizm zareagował tak, że po prostu z miejsca usnąłem. Koledzy znaleźli mnie śpiącego na czołgu.
RR: Rolę polskiej dywizji brytyjski dowódca gen. Montgomery porównał potem do korka tkwiącego w butelce, z której Niemcy nie mogli już wyjść. Czy polska dywizja czuła się doceniona?
MS: Owszem, mieliśmy wrażenie, że na początku nie do końca wierzono w nasze możliwości, ale potem mogliśmy być dumni. To była ogromna radość, że Niemcy się wycofują. Front pędził na wschód za nimi. Cieszyliśmy się, że idziemy na Warszawę. Ale nie trwało to długo. Skierowano nas na Emden, a potem do Wilhelmshaven i tam zastał nas koniec wojny. Nie wszyscy byli szczęśliwi. Wciąż myśleliśmy, co teraz będzie z krajem, z Warszawą, z nami. Wielu z tej dywizji zostało na zachodzie. Ja początkowo też chciałem zostać i sprowadzić rodzinę. Ale kiedy mój ojciec w 1947 zachorował, wróciłem i tak już zostało.
RR: Jesta Pan na uroczystościach we Francji. Z pewnością spotka Pan też niemieckich weteranów tych walk.
MS: Jak ich spotkam, to im podam rękę, uśmiechnę się i pożyczę wszystkiego dobrego. Nie jestem zwolennikiem patrzenia tylko w przeszłość. Nie zapominajmy o niej, ale myślmy o tym, co dziś i jutro, a nie wczoraj.
RR: Dziękuję za rozmowę.