Tragedia górnośląska. "Sowieci nie byli zbyt skrupulatni"
19 września 2019– Babcia otworzyła drzwi i pomyślała, że to jakiś żebrak przyszedł z prośbą o jedzenie – opowiada Justyna Konik. – Gdy mu je podawała, usłyszała, powiem to po śląsku: „Zefko…”, babcia była Józefa, „Zefko, tyś mnie nie poznała! To jo jest, twój Paulek.”
Pani Konik jest dyrektorką Centrum Dokumentacji Deportacji Górnoślązaków do ZSRR w 1945 roku, znajdującego się w Radzionkowie, kilkunastotysięcznym mieście położonym w połowie drogi między Bytomiem, a Tarnowskimi Górami, 20 kilometrów od Katowic.
Nie przeżył co trzeci
Paulek – jej dziadek – był zaś jednym z co najmniej 30 tys., a może nawet 45 tys. Ślązaków wywiezionych do pracy przymusowej w Związku Sowieckim w marcu i kwietniu 1945 roku. Te liczby podają Sebastian Rosenbaum i Dariusz Węgrzyn z katowickiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w katalogu do wystawy w Radzionkowie.
Sowieci wybierali z reguły młodych, silnych i zdrowych mężczyzn, w tym wielu górników, a brali ich niekiedy wprost z kopalni. 80 procent deportowanych wywieźli na Ukrainę.
Wracali po dwóch, trzech latach jako ludzkie wraki: wycieńczeni, zawszeni, schorowani. Jak Paulek. Wielu wkrótce umierało, Paulek przeżył.
Wielu nie wróciło w ogóle. „Dziś można z dużą ostrożnością mówić, że 30 proc. deportowanych z tego regionu nie przeżyło pobytu na Wschodzie”, piszą Rosenbaum i Węgrzyn.
Drugi archipelag
Sowieci chcieli wykorzystać po wojnie pracę niewolniczą Niemców na wielką skalę. Zamierzali wywieźć 5 milionów obywateli III Rzeszy i zamknąć ich na dziesięć lat w GUPWI – drugim, dużo mniej znanym od GUŁagu archipelagu obozów pracy, przeznaczonych dla jeńców wojennych i internowanych cywili. Powstał w 1939 roku po zajęciu wschodniej Polski przez ZSRS.
Deportowani mieli być Niemcy, ale w tym akurat punkcie Sowieci nie byli zbyt skrupulatni. – Z kopalni Bobrek czy Szombierki, z której dziadek był wywieziony, zabrali 200-300 górników, którzy akurat wyjechali z szychty na górę. Nie pytali, czy byli w Wehrmachcie, czy podpisali volkslistę i którą, czy rodzice walczyli w powstaniach śląskich – mówi dyrektorka Centrum.
45 lat milczenia
Przez cały okres PRL losy deportowanych były utrzymywane w tajemnicy, sam fakt wywózek także. Nawet w rodzinach się o tym nie mówiło. Pani Konik poznała los swojego dziadka dopiero w latach 90.
– Kończyłam historię na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, ale nawet mimo tego, że mieliśmy historię Śląska, problem tragedii górnośląskiej nie był jakoś szczególnie poruszany – mówi Judyta Ścigała, odpowiadająca w radzionkowskim Centrum za edukację.
Tragedia górnośląska, bo tak nieoficjalnie nazwano później powojenną deportację Ślązaków do ZSRS, przestała być tajemnicą dopiero po publikacji nazwisk deportowanych w tygodniku „Górnik” w 1990 roku.
– Kiedy zobaczyliśmy imię i nazwisko dziadka na tej liście, był to pierwszy oficjalny sygnał dla nas, że teraz już można o tym mówić – wspomina dyrektorka Konik.
Wielbłąd z Karagandy
Wybrane w 1990 roku samorządy zaczęły nagłaśniać zapomnianą historię. W Knurowie powstało stowarzyszenie byłych deportowanych i ich rodzin. „Temat pozostający do tej pory domeną sfery prywatnej, przeniósł się do opinii publicznej, stając się jedną z najbardziej dyskutowanych «białych plam» w historii Górnego Śląska” - napisali Rosenbaum i Węgrzyn.
W 2003 roku Muzeum Górnośląskie w Bytomiu pokazało pierwszą dużą wystawę o wywózkach przygotowaną przez IPN z Katowic.
– Wówczas władzom w Radzionkowie przyszło do głowy, by znaleźć dla tej wystawy czasowej jakieś stałe miejsce – wspomina Laburda-Lis. – I ktoś wpadł na pomysł, by ją umieścić w budynku dawnego dworca kolejowego.
Decyzję o utworzeniu Centrum władze Radzionkowa podjęły w 2007 roku. Nieczynny dworzec przejęły od PKP pięć lat później i rozpoczęły remont. Nową, tym razem już stałą ekspozycję, która została otwarta w 2015 roku, przygotował ponownie katowicki IPN.
– Nie jest to tylko samo przedstawienie faktów, ale również wspomnienia deportowanych i ich rodzin – mówi Ścigała. – Są tam przedmioty, które deportowani mieli ze sobą i tu przywieźli: łyżki, talerze, brzytwy… I chyba najbardziej interesujący eksponat: rzeźba przedstawiająca jeźdźca na wielbłądzie. Pochodzi z Karagandy i została przywieziona przez jednego z deportowanych jako pamiątka dla jego dzieci.
Niezgoda i emocje
Wśród zwiedzających, którzy przyjeżdżają z innych części Polski, nie brak jednak sceptyków.
– Oni przeszli przez program edukacji i wydaje im się, że jakiś poziom wiedzy historycznej posiadają. A my tu nagle mówimy o czymś, co jest im kompletnie nieznane i nieraz pozostaje w sprzeczności z oficjalną narracją. Do dzisiaj obserwujemy często coś w rodzaju niezgody na nasze słowa – tłumaczy Małgorzata Laburda-Lis.
– Trzeba wybiegać dalej w przeszłość, a nie odwoływać się jedynie do 1945 roku. Ja zaczynam zawsze od czasów Kazimierza Wielkiego i staram się tłumaczyć, dlaczego ten Górny Śląsk był poza Polską – mówi Judyta Ścigała.
I bynajmniej nie jest to przesada z jej strony. Bo to właśnie ten król, który "Polskę zastał drewnianą, a zostawił murowaną", zrzekł się na zjeździe w Wyszehradzie w 1338 roku praw do księstw śląskich.
– Wystawa jest tak zbudowana, żeby budzić emocje – wyjaśnia Laburda-Lis. – Jesteśmy już w stanie przewidzieć reakcje zwiedzających. Nawet u tych, którzy wchodzą tu ze sceptyczną miną. Takim miejscem, gdzie następuje przełom, jest rekonstrukcja wagonu bydlęcego i symulacja jazdy nim. A drugim jest sala zadumy, gdzie można posłuchać wspomnień deportowanych i ich bliskich.
– Ludzie wychodzą od nas troszeczkę inni, odmienieni – dodaje Małgorzata Laburda-Lis.