Syn Hansa Franka: „Wiedziałem, że on zawiśnie na szubienicy”
2 października 2022DW: Pana ostatnią książkę o ojcu, byłym generalnym gubernatorze Hansie Franku, który w okupowanej Polsce kazał wieszać ludzi i sam został skazany na śmierć, zatytułował pan „Moja rodzina i jej kat”. To wieloznaczny tytuł.
Niklas Frank*: Mój ojciec sam został powieszony, a jednocześnie jakby powiesił swoją rodzinę. My, cała piątka jego dzieci, bardzo ucierpieliśmy. Nie było nam łatwo żyć. Zaraz po wojnie, w 1945 roku, kiedy został aresztowany, nie było rodziny, w której ktoś nie zginąłby na wojnie. Wszędzie widać było okaleczonych – bez nogi, ręki, oka. Każde dziecko znało kogoś, kto zginął. Ale kiedy jest się rodziną, w której ojciec przeżył, lecz został aresztowany i codziennie rozpisują się o nim gazety, a potem zostaje skazany jako zbrodniarz wojenny i powieszony – to jest to coś zupełnie innego. Dla większości z nas było to trudne.
W książce pokazał pan, jak rodzina Frank wypierała się zbrodni.
– To jeden z powodów, dla których napisałem tę książkę. Jak rodzina Frank, do której należał masowy morderca, jeden z największych zbrodniarzy wojennych, że nawet ona – jak miliony innych niemieckich rodzin – nie chce przyjąć do wiadomości, kim naprawdę byli ich ojcowie i matki.
Pan jest najmłodszy z pięciorga dzieci. Kiedy skończyła się wojna, miał pan sześć lat. Sigrid i Norman osiemnaście i siedemnaście, Gitti dziesięć, a Michael osiem. Czy to nie jest naturalna postawa, że dzieci kochają swojego ojca i nie uznają jego winy?
– W wielu społeczeństwach na całym świecie atakowanie własnych rodziców było tabu. I na pewno zaraz po wojnie nie wszystko jeszcze było o ojcu wiadomo. Ale potem, w czasie procesu, Sigrid i Norman mogli zobaczyć, do czego przyczynił się nasz ojciec. I to jest dość zaskakujące, że z ich strony było tylko uwielbienie.
Co pana rodzeństwo opowiadało o życiu w Generalnym Gubernatorstwie?
– Mój brat Norman powiedział kiedyś: „Wiesz, dlaczego mieliśmy tak wysokie poczucie własnej wartości? Bo wcześniej mieliśmy służbę”. Wtedy, gdy ojciec był generalnym gubernatorem okupowanych ziem polskich, żyło nam się znakomicie. Nie byłem świadkiem ani jednego aktu wojny, ani jednego bombardowania czy ucieczki. Byłem księciem Polski i było mi dobrze. Mój brat Michael, o czym dowiedziałem się po jego śmierci, opowiadał swoim dzieciom, jacy to Frankowie byli kiedyś wielcy i jak to w Polsce było wspaniale. Norman i Sigrid nie zachwycali się życiem w Polsce w taki sposób. Oni bardziej cierpieli z powodu śmierci – jak mówili – swojego „niewinnego ojca”.
A matka, Brigitte Frank, opowiadała o życiu na Wawelu? Sama siebie nazwała w czasie wojny „królową Polski”.
– W czasach Trzeciej Rzeszy moja matka była bezwzględna. Człowiekiem stała się dopiero wtedy, gdy straciła cały majątek i męża, i kiedy byliśmy naprawdę biedni. Doceniam, że nigdy nie gloryfikowała ani mojego ojca, ani tego wspaniałego czasu, który naprawdę przeżyła, jeśli pominiemy moralność.
Po wojnie mieszkaliśmy w Górnej Bawarii i gdy miałem dwanaście lat poszedłem do szkoły z internatem nad Morzem Północnym, oddalonej od domu o tysiąc kilometrów. Więc rzadko bywałem w domu, właściwie tylko na święta i długie ferie. Ale i tak myślę, że moja matka nie gloryfikowała tamtych czasów w obecności innych, bo na co dzień miała z nami dużo pracy. Ze wszystkich sił starała się utrzymać przy życiu piątkę dzieci i poprowadzić je dalej. Zmarła w wieku zaledwie 63 lat.
Po wojnie nikt pewnie nie chciał mieć do czynienia z rodziną Frank?
– Na początku nie, ale potem dobry Kościół katolicki, który zawsze przymyka oczy na zbrodnie, a konkretnie kardynał von Faulhaber, wysłał do nas mercedesa z jedzeniem. A że w Neuhausen, gdzie mieszkaliśmy, wszyscy byli katolikami, to pomyśleli: „No proszę! Jeśli nasz kardynał przysyła im jedzenie, to ta rodzina nie może być tak zbrodnicza”. To nas uratowało.
Hans Frank stał się w więzieniu bardzo pobożny, twierdził nawet, że objawił mu się Jezus. Jak trwoga, to do Boga?
– Mój ojciec kochał Hitlera bardziej niż rodzinę. Po śmierci Führera potrzebował nowego Boga i wziął tego katolickiego. W więzieniu przyjął chrzest. Wcześniej był starokatolikiem, ale wystąpił z Kościoła z powodu kariery nazistowskiej.
W najnowszej książce ujawnia pan korespondencję Hansa Franka z rodziną.
– To tylko niewielka część korespondencji, bo Amerykanie przekazali wiele listów do Archiwum Federalnego. Kiedy w 1959 roku zmarła nasza matka, ja w spadku chciałem tylko zdjęcia i to, co było na papierze. Mam setki listów. Moja matka uwielbiała pisać i jako była sekretarka każdy list pisała przez kalkę, żeby mieć kopię.
Spodziewał się pan, że w listach Hans Frank okaże skruchę?
– Kiedy 18 kwietnia 1946 roku obrońca pyta go, czy miał coś wspólnego z eksterminacją Żydów, to najpierw Hans Frank mówi, że tak, i pada jeszcze kilka zdań. Można pomyśleć, że skoro robi takie wyznanie, to łączy się to ze skruchą. Ale co on robi? Na koniec przyznania się do winy, mówi: „Tysiąc lat przeminie, zanim zatarta zostanie ta wina Niemiec”. A przecież pytano go o jego osobistą winę!
Potem, kiedy sprytny sowiecki prokurator bierze go w ogień krzyżowy, znowu zaczyna kłamać, jakby nie było tego wyznania kilka minut wcześniej. Nigdy nie darzył swoich ofiar empatią, nigdy nie żałował. W swoim ostatnim liście do matki napisał: „Nigdy nie byłem przestępcą (…) i kiedyś będę skutecznym oskarżycielem”. Co za bzdury!
Prowadził pan nawet pewną statystykę, licząc, ile razy pojawia się w listach Hansa Franka słowo „los” i „Bóg”. To pierwsze 148 razy, a drugie 550. Nagle wszystkiemu byli winni Hitler i Himmler.
– Takie wypieranie się winy, spychanie wszystkiego na los, na który nie ma się wpływu, jest odrażające!
Ale w listach matki odkrył pan fragmenty, w których pisała o winie wobec Żydów.
– Tak, jest takie jedno zdanie, w którym pisze do przyjaciółki: „Kiedy myślę o przeszłości, byliśmy okrutni”.
Pisze pan też o wojnie, jaka toczyła się między Hansem Frankiem a jego żoną Brigitte już od 1942 roku. Interweniował nawet sam Hitler.
– Chodziło o romans z Lilly, wielką miłością z dzieciństwa. Kiedy Hans Frank pierwszy raz ją zobaczył, w powozie, ubraną na biało, zakochał się do szaleństwa. Miał wtedy dwanaście lat. To była prawdziwa dziecięca przyjaźń, miłość, ale ojciec Lilly zabronił im się spotykać. Lilly wyszła za mąż za innego mężczyznę i miała z nim syna, który zaginął na froncie wschodnim. I wtedy, w 1942 roku, przyszło Lilly do głowy, że jest jeszcze jej przyjaciel z dzieciństwa, który ma władzę i mógłby pomóc. Poprosiła o spotkanie i znów się w sobie zakochali. Jej mąż na wszystko się zgadzał, a mój ojciec wysyłał mu znaczki z Generalnego Gubernatorstwa.
Potem ojciec chciał rozwodu. Moja matka walczyła o niego, poszła do pani Himmler i nie tylko. Powiedziała, że woli być wdową niż rozwódką – byłą żoną ministra Rzeszy. A potem napisała list do Hitlera. Wychowałem się w przeświadczeniu, że Hitler zabronił mojemu ojcu rozwodu aż do czasu zakończenia wojny. I dopiero kilka lat temu dowiedziałem się prawdy, a mianowicie, że Hitler zastosował tu pewną sztuczkę. Napisał telegram, że zabrania mu rozwodu, chyba że zrezygnuje z funkcji ministra Rzeszy i generalnego gubernatora. Hans Frank mógł prawdopodobnie uratować swoje życie, ale Generalne Gubernatorstwo było dla niego ważniejsze.
Gdy tylko ojciec został aresztowany, jego Lilly już nie chciała nic o nim wiedzieć.
Ze strachu.
– Być może, bo nie wiadomo było, jak alianci postąpią z rodzinami i kochankami masowych morderców. Mogła przynajmniej do niego napisać w więzieniu, ale wysłała mu tylko wiersz Goethego.
Pana matka mogła być szczęśliwa, że ma swojego Hansa z powrotem i tylko dla siebie. Nawet jeśli był w więzieniu.
– Gdybym był Szekspirem, można by z tego zrobić wielką tragedię, bliską komedii. Bo trzeba sobie wyobrazić, że oboje nieustannie zapewniają się w listach, że darzą się wielkim uczuciem. A prawda była zupełnie inna. Psychologowi sądowemu Hans Frank mówił, że z żoną Brigitte, matką jego pięciorga dzieci, nic go nie łączy. Jaka obłuda!
Pana matka też nie była wierna, dlatego Hans Frank podejrzewał, że nie jest pan jego dzieckiem, tylko jakiegoś kochanka.
– Moja matka łatwo zachodziła w ciążę. Najstarsze dzieci urodziły się w 1927 i 1928 roku, a potem dopiero w 1935 roku. Odkryłem, że w tym czasie dokonała aborcji w Austrii, a nie sądzę, żeby przerwała ciążę, jeśli byłoby to dziecko Hansa. Prowadziła wolne życie seksualne.
W listach, które pisała, nie brakuje humoru i sarkazmu. Pisze nawet, że kto był wysoko, musi nisko upaść. Po wojnie ciężko pracowała. Ceni ją pan za to?
– Trzeba przyznać, że harowała dla nas i cenię to. Mogła przecież być taką fanatyczką jak żona Goebbelsa i nas zamordować. Później uświadomiłem sobie, że moja matka była jedną z bardzo niewielu, a może jedyną znaną mi osobą, która żyła tylko tu i teraz: bogactwo się skończyło, jest bieda i co z tym teraz zrobię? Dlatego nie pamiętam żadnych jej westchnień za przeszłością.
Z tamtych czasów posiadała jednak coś, co jej pomogło, ale wykorzystała to dopiero po śmierci Hansa Franka. Miała dużą torebkę pełną biżuterii, ukradzionej Żydom i Polakom. Sięgnęła po nią nie od razu po wojnie, kiedy musieliśmy żebrać, świadoma, że gdyby ją złapano, zabrano by jej te skarby. Korzystała z nich dopiero od 1947 roku, gdy wszystko się trochę uspokoiło. Jeździła na rowerze do obozu, gdzie przebywali dipisi, i sprzedawała tam biżuterię. Te zrabowane klejnoty utrzymały nas przy życiu.
A potem własnym nakładem wydała książkę Hansa Franka.
– Mój ojciec napisał ją w więzieniu w Norymberdze. Nosiła tytuł „W obliczu szubienicy". Wielkie tomisko. Moja matka wydała ją w 1953 roku we własnym wydawnictwie. Wie pani, kto był pierwszym nabywcą? Katoliccy księża w Bawarii i gdzie indziej. Po nich ewangeliccy pastorzy, a potem niemieccy przedsiębiorcy. I nagle matka miała dużo pieniędzy. Szef Volkswagena podarował jej nawet samochód.
Pamięta pan procesy norymberskie i dzień, w którym dowiedział się pan o wykonanej na ojcu karze śmierci?
– Trzy, a może nawet cztery tygodnie, zanim zapadł wyrok, matka zawiozła naszą najmłodszą trójkę do ośrodka 80 kilometrów dalej. Chciała nam zaoszczędzić wytykania palcami. I zostaliśmy tam aż do wykonania wyroku śmierci. Przyjechała po nas trzy, cztery dni po powieszeniu ojca. Był chłodny, słoneczny dzień, druga połowa października 1946 roku, a ona była ubrana w kwiecistą wiosenną sukienkę. Zabrała nas na spacer. Szedłem obok niej po prawej stronie, a Michael i Gitti po drugiej. Powiedziała wesołym głosem, że tata nie żyje, jest w niebie i jest bardzo szczęśliwy. „Spójrzcie! Ja mam się dobrze. Jestem w wiosennej sukience”. Moje rodzeństwo zaczęło strasznie płakać, a ja nie. „Popatrzcie na Niklasa. On też nie płacze” – powiedziała do Michaela i Gitti, ale jednocześnie bardzo mocno ścisnęła mi rękę, pytając dlaczego nie płaczę. A ja wiedziałem, podobnie jak moi bracia i siostry, że nasz ojciec musi spodziewać się wyroku śmierci. Obrońca ojca mówił o tym już latem. Z tą świadomością jechałem też na swoją jedyną wizytę w Norymberdze. Wiedziałem, że on zawiśnie na szubienicy.
Jak później żyło się waszej piątce z tym ciężkim bagażem ojca – zbrodniarza hitlerowskiego?
– Sigrid przeprowadziła się ze swoim drugim mężem do RPA, bo ceniła apartheid – segregację rasową. Norman był z mojego rodzeństwa jedynym, który uznał winę ojca, jednak zawsze powtarzał: „Wiem, że nasz ojciec był zbrodniarzem, ale kocham go”. Gitti, urodzona w 1935 roku, już w młodości napisała w pamiętniku, że nie chce być starsza od taty. Kiedy został powieszony, miał 46 lat, a ona w tym samym wieku popełniła samobójstwo. Miała raka, ale według lekarzy mogła jeszcze żyć pięć lat. Nie chciała. Co niedzielę stawiała w salonie duże zdjęcie ojca i świeczki, całe życie strasznie za nim rozpaczała. Michael z kolei był bardzo prawicowy, należał nawet do NPD (neonazistowska i skrajnie prawicowa Narodowodemokratyczna Partia Niemiec – red.), a kiedy ukazała się moja pierwsza książka o ojcu, publicznie mnie atakował, mówiąc, że to kłamstwa i ojciec był niewinny.
Jedynym, który zrobił to trochę inaczej, byłem ja. I zawsze powtarzam, że gdy żyjesz wbrew prawdzie, to ulatuje z ciebie życie. Sigrid zmarła w wieku 63 lat, Michael w wieku 53 lat, a Gitti – 46. Norman dotarł najdalej, bo też uznał zbrodnie ojca. A ja, mając teraz 83 lata, jestem najstarszy z całej piątki.
Jako nastolatek malował pan szkielety na szubienicy, które teraz znalazły się na okładce pana książki. To było jak terapia?
– Znalazłem te obrazki jakieś osiem, dziewięć lat temu. Nie wiedziałem, że malowałem coś takiego. Zawsze uważałem, że śmierć ojca odbiła się ma moim rodzeństwie, ale nie na mnie, bo nie przepadałem za nim. I potem nagle zobaczyłem te obrazki z szubienicami, krwią, trupami. To mnie zwaliło z nóg.
Kilka lat temu w wywiadzie dla Deutsche Welle powiedział pan, że nosi przy sobie zdjęcie zmarłego ojca. Nadal pan to robi?
– Tylko wtedy, gdy noszę tę marynarkę. Mam ją na sobie, kiedy podróżuję. Co rusz spoglądam na niego, by przekonać się, że nie żyje. Z drugiej strony mam wrażenie, że uśmiecha się do mnie przez znowu niesamowicie głośny antysemityzm w Niemczech. On po wojnie nigdy nie zniknął, tylko był przemilczany. A teraz staje się znowu coraz głośniejszy. I to, że skrajnie prawicowe idee, które wyrażała banda zbrodniarzy i realizowała w nieludzkich czynach, że to jest dziś w Niemczech znowu możliwe, jest niewiarygodne.
Jak pan to sobie tłumaczy?
– Nigdy nie pozwoliliśmy, aby horror, który spowodowaliśmy, dotarł do nas. To wszystko puste gadanie. Nie ma Niemca, nawet najbardziej radykalnego skrajnego prawicowca, który nie nosiłby w sobie tych zdjęć gór trupów w obozach koncentracyjnych albo pojedynczych niewinnych zamordowanych ludzi. Ale nie pozwalamy, by to do nas dotarło. Zamiast tego staramy się ze wszystkich sił stłumić, zminimalizować, zrelatywizować. A za tym wszystkim stoi nigdy nie zlikwidowany antysemityzm. Jeśli z powodu wojny w Ukrainie naprawdę wpadniemy w poważny kryzys gospodarczy, w którym stawką będzie głód i przetrwanie, założę się, że „winni” będą Żydzi. Nadal jesteśmy rasą panów. Wśród 82 milionów Niemców tylko jeden milion to prawdziwi demokraci. Niemniej jednak mamy najlepszą z możliwych demokracji, ale ona nie pochodzi z serca, została nam narzucona przez zwycięzców. Jestem za to bardzo wdzięczny. Nasza demokracja ma się jeszcze dobrze, ale ja nie ufam naszym Niemcom.
*Niklas Frank (urodzony w 1939 r.) jest najmłodszym dzieckiem Hansa Franka, zbrodniarza hitlerowskiego, generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich. Niklas Frank był reporterem magazynu „Stern”. W swoich książkach rozlicza się z nazistowską przeszłością rodziców (m.in. „Mój ojciec Hans Frank”, „Moja niemiecka matka”, „Brat Norman!”). W 2021 roku ukazała się jego książka „Moja rodzina i jej kat” („Meine Familie und ihr Henker”).