Przeżyli wkroczenie Rosjan. "Groza"
1 kwietnia 2022Małe miasteczka położone na północny zachód od Kijowa - to tu od pierwszych dni wojny Rosji z Ukrainą toczyły się zacięte walki. Mieszkańcy miast znaleźli się nagle między frontami wojny. Trzy osoby, którym udało się stamtąd wydostać, opowiedziały DW swoją historię.
Opowiadanie 1: Hałyna
"Zdeptał moje żonkile, wybił okno w sypialni i wycelował przez nią karabin maszynowy".
Hałyna, emerytka. Opuściła Hostomel wraz z mężem 11 marca.
"Przez dwa tygodnie byliśmy pod ostrzałem i pod okupacją rosyjską. Nie wiedzieliśmy nic o korytarzu humanitarnym. W dniu 27 lutego zabrakło prądu. Telefon komórkowy działał tylko z przerwami. Ładowaliśmy nasze telefony za pomocą akumulatora samochodu sąsiadów, aby móc nadal informować krewnych, że żyjemy. Ale potem sieć całkiem przestała działać. Gaz mieliśmy jeszcze do 7 marca, a właśnie wtedy nadeszły silne mrozy.
W pierwszych dniach wojny widzieliśmy rosyjskie śmigłowce lecące na lotnisko fabryczne Antonowa. To niedaleko naszego domu, tuż za lasem. Wtedy rozpoczęła się bitwa, która trwała kilka dni. Cały czas nad nami w obu kierunkach przelatywały rakiety i pociski. Hostomel jest położony na torfowiskach, więc nie mamy głębokich piwnic, w których moglibyśmy się ukryć przed bombami. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest najbliższy bunkier, więc jak był ostrzał, to kładliśmy się na podłodze w kuchni.
Kilka dni później na naszej ulicy pojawili się rosyjscy żołnierze. Weszli na nasze podwórko i wyważyli drzwi. Jeden obszedł dom dookoła, rozdeptał moje żonkile, wybił szybę w sypialni i wycelował przez nią karabin maszynowy. Otworzyłam drzwi i zapytałam po rosyjsku, z kim przyszli walczyć i po co w ogóle przyszli. Jeden z nich powiedział, że pozbędzie się nas "nazistów" i "ukrofaszystów". Zapytałam, jakich nazistów chcą znaleźć w domu nauczyciela języka i literatury rosyjskiej na ulicy Puszkina. Powiedzieli, że nie walczą z cywilami, ale nie potrafili też wyjaśnić, dlaczego wybijają szyby i dlaczego nikt nie opuszcza karabinów maszynowych wycelowanych we mnie. Następnie przeszukali dom w poszukiwaniu broni, jak twierdzili. Chcieli zabrać mi telefon komórkowy, ale go schowałam i powiedziałam, że go nie mam.
Wieczorem pojawili się Rosjanie w innych mundurach. Nogami wyważyli bramę i natychmiast strzelali z karabinów maszynowych w podwórza. Za nimi jechały czołgi, niszcząc wszystkie płoty wzdłuż całej drogi. Z naszych okien widzieliśmy, jak zamieszkali w opuszczonych, dobrze wyposażonych domach naszych zamożnych sąsiadów i wynosili wszystko, co się dało.
Następnego dnia przejechał rosyjski ciężki sprzęt z ogromnymi działami. Ustawiono je w lesie. Od tej pory słychać było nieustanną strzelaninę, ziemia się trzęsła, a stary dom sąsiadów po prostu się od tego zawalił.
9 marca przyszła do nas dziewczyna z sąsiedztwa i powiedziała, że będzie ewakuacja i trzeba się spieszyć. Mój mąż, który był ciężko chory, czuł się bardzo źle i nie mógł chodzić. Dosłownie wypchnął mnie na ulicę, żebym poszła sama. Do punktu zbiórki musiałam iść pieszo od 30 do 40 minut. Byłam przerażona tym, co zobaczyłam po raz pierwszy po dwóch tygodniach na naszej ulicy: zniszczone domy, powalone płoty, z jednego bloku pozostał tylko szkielet. Na miejsce zbiórki przyszli ludzie z małymi dziećmi, kobiety i osoby starsze. Wielu z nich w pośpiechu nie ubrało się wystarczająco ciepło, jedna z dziewczynek miała na sobie tylko piżamę pod kurtką.
Nagle nasi lokalni radni powiedzieli, że Rosjanie nie przepuszczą żadnego autobusu i wszyscy musimy iść w inne miejsce, około ośmiu kilometrów, co było uciążliwe. Po drodze ciągle byliśmy spychani na bok przez przejeżdżające rosyjskie transportery opancerzone. Ale tam też nie przyjechał żaden autobus. Czekaliśmy na próżno przez wiele godzin w zimnie i przy silnym wietrze. Prawie nikt nie miał przy sobie jedzenia ani wody.
Zaczynało się ściemniać i zbliżała się godzina policyjna narzucona przez okupantów. Nie zdążyłabym wrócić do domu. Poradzono nam, abyśmy poszli do bunkra. W środku było ciemno, a ludzie siedzieli tam już od dwóch tygodni. Było z nami 400 osób, głównie ludzi starych i obłożnie chorych, a także kobiety z dziećmi. Temperatura wynosiła od trzech do czterech stopni i było dość wilgotno. Rano mogliśmy znowu wyjść i wróciłam do domu. Z powodu zimna i wiatru moje usta były spierzchnięte, byłam całkowicie przemoczona, a na stopach miałam pęcherze.
Następnego dnia nagle znów mieliśmy połączenie z siecią! Mogliśmy naładować nasze telefony w generatorze prądu u naszych sąsiadów. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że będzie kolejna ewakuacja. Wzięliśmy dwa małe plecaki i wózek inwalidzki, o który mógł się oprzeć mój mąż. Rzeczywiście, tym razem przyjechało wiele autobusów.
Podróż do Kijowa trwała od dwóch do trzech godzin, mijaliśmy spalony sprzęt wojskowy, trupy i kratery po uderzeniach. Często musieliśmy się zatrzymywać na rosyjskich punktach kontrolnych. W jednym z nich nie pozwolono nam opuścić autobusów, nawet za potrzebą. Kiedy dotarliśmy na dworzec główny w Kijowie, natychmiast wsiedliśmy do pociągu ewakuacyjnego w kierunku zachodniej Ukrainy. Podróż trwała ponad 12 godzin; w wagonach, ze względów bezpieczeństwa, wyłączono światła, aby uniknąć ostrzału"
Opowiadanie 2: Iryna
"Boję się nocy, kiedy uszy wyłapują każdy dźwięk, każdy syk i uderzenie, każdy wystrzał".
Iryna, emerytka. 8 marca opuściła wioskę zajętą przez wojska rosyjskie kilka kilometrów od Makarowa.
"Mieszkaliśmy we wspaniałym miejscu, w małej wiosce Hawronszczyzna, kilka kilometrów od Makarowa. 24 lutego dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna. W dniu 25 lutego we wsi utworzono punkt kontrolny, a 26 lutego przybyli rosyjscy okupanci. Zajmowali ogromny teren prywatnego klubu golfowego między naszą wioską a Makarowem. Dni zaczynały się i kończyły strzelaniną i wybuchami. Śmigłowce lądowały w klubie golfowym prawie codziennie, czasem nawet kilka razy dziennie.
Dopóki był jeszcze internet, otrzymywaliśmy ostrzeżenia, aby udać się do schronów. Wieczorami, w nocy, musieliśmy nosić do piwnicy naszą 96-letnią matkę, która jest niewidoma i nie może już chodzić.
Między 1 a 4 marca trwały ciągłe alarmy lotnicze, ciągłe walki. W tych dniach mieszkańcy wyruszali w drogę na własną rękę, ponieważ nie było żadnej pomocy. Wieczorem 7 marca my również musieliśmy podjąć decyzję. Sąsiadka powiedziała, że ma jeszcze miejsce w samochodzie dla nas obu, ale babcię będziemy musieli wziąć na kolana. Była to bardzo trudna decyzja, aby odjechać pod ostrzałem na własne ryzyko, ale też nie można było dalej znosić tego piekielnego strachu. Strach przed nocą, kiedy uszy wyłapują każdy dźwięk, każdy syk i stukot, każdy wystrzał. Cały czas myślisz, czy spadnie na ciebie bomba, czy nie. Nasz syn upierał się, że znajdziemy sposób, najważniejsze, żeby ktoś nas wyprowadził z wioski.
Miałam tylko to, co na sobie. Wzięłam ze sobą kilka dokumentów. Konwój składał się z 50 samochodów, wszystkie były przykryte białymi prześcieradłami. Kiedy minęliśmy klub golfowy, bardzo się przestraszyliśmy. Nigdy nie modliłam się tak gorąco, jak wtedy.
Po drodze widzieliśmy zniszczony sprzęt rosyjski, zniszczone domy, a w powietrzu unosił się dziwny, okropny zapach. Droga, którą jechaliśmy w kierunku Żytomierza, była z jednej strony przerwana, wszędzie znowu widać było zniszczony rosyjski sprzęt, pomiędzy podziurawionymi kulami cywilnymi samochodami. To była droga pełna grozy. Nie ma słów, by to opisać.
Jechałam i myślałam: już raz tak uciekałam, tylko że wtedy z rocznym dzieckiem na ręku, wtedy z Czarnobyla. A teraz znowu, ze strefy okupowanej, tym razem z moją 96-letnią matką na kolanach.
Teraz jesteśmy w bezpiecznym miejscu, ale i tu ciągle wyły syreny. Każdy nalot to uczucie, jakbyś za każdym razem ktoś przystawiał ci pistolet do pleców. Moja mama codziennie prosi za swój dom, prosi Matkę Bożą, żeby go ocaliła, żeby mogła tam wrócić. Przeżyła już jedną wojnę, a teraz musi przejść przez tę drugą".
Opowieść 3: Ołeksandr
"Ten widok sprawił, że łzy napłynęły mi do oczu. Był to obraz jak z 1941 r.".
Ołeksandr, mieszkaniec Irpienia. Został ewakuowany 10 marca.
"Do 24 lutego nie mogliśmy uwierzyć, że dojdzie do wojny na całego, więc nie przygotowywaliśmy się w żaden sposób. Kiedy tego dnia obudziły nas naloty, nie byliśmy spanikowani, ale zszokowani i przygnębieni. Na początku zdecydowaliśmy się nawet z żoną pójść do pracy. Jednak w ostatniej chwili zostaliśmy w domu, ponieważ nie mieliśmy już połączenia z siecią. Do 5 marca wszyscy - moja żona, mój 15-letni syn i ja - zostaliśmy w domu.
W nocy 5 marca było szczególnie głośno i niespokojnie, więc nasz sąsiad postanowił wyjść i zabrał ze sobą moją żonę i syna. Będę mu za to dozgonnie wdzięczny. Natychmiast po ich wyjściu zaczęło się coś strasznego: przez cztery godziny trwały najgwałtowniejsze do tej pory ataki. Były one tak gwałtowne, że wszystkie śruby mocujące lampy w mieszkaniu wyskoczyły i lampy zawisły tylko na kablach. Chwilę później pocisk trafił w sąsiedni dom. Od południa wysiadła telefonia komórkowa.
Z okna mojego mieszkania widziałem, jak do Irpienia wjeżdża rosyjski konwój wojskowy. Półtorej godziny później byłem już w piwnicy i przez zabite deskami okna zobaczyłem na podwórzu naszej kamienicy około 300 rosyjskich żołnierzy, wszyscy w wieku od 19 do 21 lat, oraz rosyjski sprzęt. Potem pojawiła się też ich "żandarmeria wojskowa".
Przez kilka godzin obserwowaliśmy z piwnicy, gdzie było wielu mieszkańców domu, jak rosyjscy żołnierze wyłamywali drzwi w domu naprzeciwko i plądrowali sklep. W sąsiednim domu założyli warsztat naprawczy, w którym później wymieniali koła i łańcuchy.
Wyszedłem z piwnicy z podniesionymi rękami. Ale natychmiast wycelowano we mnie karabiny maszynowe. Najwyraźniej nie spodziewali się zastać cywilów. Natychmiast sprawdzono moją torbę. Zabrano mi latarkę i rozbito telefon komórkowy. W towarzystwie żołnierza pozwolono mi pójść do mojego mieszkania po koc i świece.
Kolejne dwie noce spędziliśmy w piwnicy. Co jakiś czas pojawiali się wojskowi z zamaskowanym mężczyzną. Zawsze wybierali spośród mieszkańców jakiegoś mężczyznę i wyprowadzali go. Mężczyźni byli następnie rzucani na kolana i przesłuchani. Było to bardzo trudne psychicznie. W większości przypadków mężczyźni wracali, ale jeden nigdy nie wrócił. Po pierwszej nocy zobaczyliśmy czterech martwych mieszkańców leżących na ulicy, dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Jednym z nich był sprzedawca ze splądrowanego sklepu. Nie pozwolono nam ich nawet pochować. Przez wszystkie dni, kiedy tam byłem, ciała leżały na ulicy.
W ciągu dnia pozwalano nam wychodzić z piwnicy, aby zapalić, pójść do toalety, przewietrzyć się i nakarmić zwierzęta w mieszkaniach. Wszędzie towarzyszyło nam wojsko. Nie wolno było wychodzić w nocy, w ogóle nie wolno było opuszczać terenu osiedla. Mogliśmy jeść tylko to, co mieliśmy jeszcze w zapasie. W tym samym czasie wojsko rozdawało kartki żywnościowe, ale nie wszyscy mieszkańcy je przyjmowali. Jedzenie przygotowywaliśmy na grillu, ponieważ od 5 marca nie było prądu, ogrzewania ani gazu. Zewsząd słychać było wybuchy i pociski.
Wiedzieliśmy, że są korytarze humanitarne, ale dotarcie do miejsca zbiórki było nierealne. Rosjanie po prostu nie chcieli nas wypuścić. W pewnym momencie jednak nam i 12 innym mieszkańcom udało się uciec. To, co zobaczyliśmy, było przygnębiające: zabity rowerzysta, zbombardowane kawiarnie, czołg na prawie każdym podwórku, zniszczone domy i bramy, samochody trafione pociskami. Ci, którzy nie mieli samochodu, musieli uciekać pieszo. Ten widok sprawił, że łzy napłynęły mi do oczu. Był to obraz jak z 1941 r. Zobaczyłam mężczyznę stojącego o kulach, dziewczynkę w wieku około siedmiu lat z wielką torbą, ludzi z psami, kotami i tobołkami z kocami.
Kiedy w końcu dotarliśmy do ukraińskiego punktu kontrolnego, nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Po pięciu dniach spędzonych pod okupacją przyzwyczaiłem się oczywiście do zniszczeń. Teraz jednak zobaczyłem otwarte sklepy i uśmiechniętych, pomocnych ludzi. Mogliśmy wziąć prysznic, napić się gorącej herbaty, a ja mogłem zadzwonić do żony. To była dla mnie nie tylko ulga, ale też, że tak powiem, powrót do życia. Jakoś przeżyłem te pięć dni, ale żadnego z nich nigdy nie wybaczę".