Urlop „na Niemca”
6 sierpnia 2010Nagły wyjazd do Polski. Tym razem załatwianie spraw zawodowych poszło jak z płatka. Parę dni luzu, i decyzja o „leniwej” drodze powrotnej do Niemiec, zahaczając o nadmorskie miejscowości. Nie rezerwuję pokoju. Pełen bak i pieniądze w portfelu dają mi poczucie bezpieczeństwa. Pod Olsztynem włączam nawigację. 400 kilometrów w 9 godzin? To, co uznaję za wierutny absurd, po kilku godzinach nieustającej walki o przetrwanie na polskich drogach, okazuje się prawdą.
Przystanek Sarbinowo
Mała nadmorska miejscowość niedaleko Koszalina. Godzina 21.00. Ja - zmęczona i bez dachu nad głową. Zachowuję spokój, bo wokół las szyldów z napisem: „Wolne pokoje”. Po godzinie tracę resztki złudzeń: Będzie ciężko. Bo nad polskim morzem określenie "wolne pokoje” to związek frazeologiczny. Tu pokoje są permanentnie wolne.
W desperacji trafiam do ośrodka - twierdzy, którego parking wypełniony jest po brzegi "brykami" na niemieckich numerach. Odchodzę z kwitkiem, za to z pomysłem na reportaż o zagranicznych turystach w Polsce. Następnego dnia w supermarkecie, stojąc w ogonku do lady widzę człowieka, który używając nieporadnie pojedynczych słówek, to polskich, to niemieckich, robi zakupy. Zblazowana na ogół sprzedawczyni fruwa po sklepie jak gołębica. Na koniec rozpływa się po donośnym „Ja, ja, guuut!”. Porzucam koszyk z zakupami i biegnę za klientem, chcąc dowiedzieć się tego i owego, w tym momencie mój "Niemiec" odzywa się do stojącej przed sklepem kobiety: „Jola, gdzie są kluczyki?”. Zatkało mnie. „To pan mówi po polsku” - pytam. „Wiec, dlaczego tam, w sklepie…?" „Lepsza obsługa” - wyjaśnia. Herr Darius, czyli Darek, na stałe mieszka w Hanowerze. Wyjechał w połowie lat 80. Wpadł do Sarbinowa, bo było „po drodze”, odwożąc dzieci do babci pod Braniewem. Zakupy "na Niemca" to jego stały numer. Przy kawie zdradza mi parę tricków, dzięki którym wszystko idzie jak z płatka, a w restauracji kelnerzy kłaniają się w pas. A jak załatwić dostęp do toalety w najmniej "przyjaznym" miejscu? Wchodzimy, załóżmy do przydrożnego baru, gdzie toalety zazwyczaj oficjalnie brak. Zapominamy o konwenansach i od progu krzyczymy z twardym, niemieckim akcentem: „TOILETTEN”! Pani barmanka przykleja najmilszy uśmiech jaki ma w zanadrzu. Wrota przybytku stają otworem. O płaceniu nie ma mowy. Wystarczy „żenkuja barrrdzo”. I wszyscy są szczęśliwi. I jak tu oprzeć się wrażeniu, że turystów z Zachodu traktuje się w Polsce jak przysłowiowe...
święte krowy...
a może po prostu tak, jak powinno się traktować każdego turystę. Tymczasem "ci lepsi, zagraniczni", to często polscy emigranci lat 80. i 90. Przyjeżdżają by pokazać dzieciom rodzinne strony, zaszpanować przed znajomymi, przy okazji „zabawić się po polsku”. I na nich rzeczywiście może liczyć branża turystyczna. Na ich dzieci – wątpliwe. Te prawdopodobnie wybiorą Barcelonę, może Amsterdam.
Pensjonat przez bardzo małe "p"
Dopóty nici z masowej turystyki zagranicznej w Polsce, dopóki polscy hotelarze i samorządowcy nie zmienią nawyków i podejścia. Takiego, jak ma, skądinąd bardzo miła, pani Lodzia, u której ostatecznie znalazłam kąt.
Sugerując, że może warto byłoby coś zmienić w jej pensjonacie usprawnić to i owo, (albo przynajmniej porządnie wysprzątać) i dlaczego w wąskim, wspólnym dla wszystkich wczasowiczów korytarzyku prowadzącym do pokoju za 120 złotych, na wysokości kolan pyrkają gotujące się ziemniaki, usłyszałam: „Pani, po co? Ja i tak mam co roku pełną obsadę”.
Czy polskie wybrzeże jest piękne albo chociaż osobliwe? Co ma być magnesem dla turystów z Europy, kiedy dziewicze plaże i urokliwe wioski rybackie to przeszłość? Cały pas nadmorski wygląda tak, jakby wielka fala powodziowa zgarnęła obskurne budy i śmieci z połowy Polski, a czoło wielobarwnego żywiołu wyhamowało gdzieś u wybrzeży. Nie oszczędzająca też ludzi, których nad morzem jest po prostu mrowie. I te gigantyczne hale z produktami „Made in China” za pięć złotych. Gdzie lokalny biznes i bursztyny? Tatuś chętnie kupi synkowi latawiec, bo kosztuje grosze, a gdy ten wyląduje się w koronach drzew, nic prostszego - wystarczy pójść do budy z chińszczyzną po kolejny. A potem ławica plastikowych śmieci dryfuje gdzieś pod równikiem. Ptaki zdychają z głodu i pragnienia, bo żołądki mają pełne niestrawnych odpadów. Kompletny brak wyobraźni.
Serfeta i pizzermann
Na szczęście pogoda dopisywała. Humor z resztą też. Skutecznie dbali o to tubylcy, zamieszczając jedna po drugiej reklamę lokalu lub informacje dla turystów. „Zakaz korzystania z siatki” na boisku do badmintona albo pizza z „serfetą” nieustannie poprawiały mi nastrój. Również pani w barze, którą poprosiłam o „naleśniki, a jak nie ma, to pierogi proszę”. Pani barmanka podrapała się długopisem po głowie, odwróciła w stronę kuchni i krzyknęła „Jadzia, naleśniki czy pierogi? Co chcesz? Polskie wybrzeże to raj dla łowców absurdu. Niestety niedostępny dla zagranicznych turystów.
A prawdziwi turyści z Niemiec? Ci nad polskim morzem występują w ilościach śladowych. To globtroterzy, zapaleńcy ciekawi świata i ludzi. W żadnym razie turyści masowi, na których to przecież opierać się powinna strategia rozwoju polskiej branży turystycznej. Bo dlaczego taki Niemiec, mając taką samą odległość nad Lazurowe Wybrzeże co do Polski, przy czym stan dróg tam i tu nie wymaga komentarza, miałby wybrać Mielno zamiast Valras Plage? Dodatkowo wybierając opcję pierwszą, turysta ma przed sobą wybór zero - jedynkowy: albo luksus na europejskim poziomie (i za „europejskie” pieniądze) albo najoględniej mówiąc – barłóg. Dodatkowo bez gwarancji dobrej pogody.
Co z tego, że pięknie, dziko i tanio, gdy grzyb w kabinie prysznicowej patrzył na ciebie burym oczami? Brrrr!! W korytarzu hałdy piachu, niesprzątane chyba od zimowych mrozów, w pokojach wersalki, które pamiętają czasy Gierka (chociaż ich skrzynie doskonale spełniają funkcję sejfu).
„Co się pani tak denerwuje”…
…usłyszałam z ust jednej z moich rozmówczyń. „Jak pani chce wypocząć i się nie denerwować, to niech pani do domu jedzie” – głos rozsądku z ust sympatycznej sąsiadki, pani Grażynki z Wałcza, podczas próby wyjaśnienia zagadki chodnika, który w Sarbinowie kończy się w połowie wsi. Dalej dziurawy asfalt i zaorane pobocze (a ruch jak na Marszałkowskiej). Życie dopisało dalszy, cierpki scenariusz. Następnego dnia spadł ulewny deszcz. Pani Grażynka uciekając w popłochu przed nadjeżdżającym z piskiem opon piratem (na niemieckich numerach) uskoczyła na pobocze. Niefortunnie do dziury wypełnionej wodą. Kostka trzasnęła jak suchy konar. Pani Grażynka wraca do Wałcza. Odpocznie w domu.
Ja również postanowiłam nie przedłużać pobytu. Kupiłam twaróg, kilka słoików majonezu "Kieleckiego" i ruszyłam w drogę. Przez Mielno, Międzyzdroje, po drodze ostrząc pióro w chęci opisania tego co przeżyłam w Polsce. Zmiękłam mijając Berlin, gdy przepadły gdzieś w eterze pozytywne fale mojej ulubionej stacji. Poczułam się dziwnie, a w gardle stanęła olbrzymia klucha...
Agnieszka Rycicka
red.odp.: Małgorzata Matzke