Verheugen: Polska liderem "Nowych"
30 kwietnia 2014Róża Romaniec: W tym roku mija dziesięć lat od rozszerzenia UE o osiem krajów byłego bloku wschodniego. Czy jest Pan zadowolony z tego, gdzie Europa dzisiaj się znajduje?
Guenther Verheugen: Naturalnie nie jestem zadowolony z obecnej kondycji Europy, a wręcz przeciwnie. Ale to, że sytuacja jest dziś poważniejsza niż w 2004 roku nie ma nic wspólnego z rozszerzeniem. Myślę nawet, że gdyby do niego nie doszło, byłoby jeszcze gorzej.
RR: Krótko przed wyborami do Parlamentu Europejskiego słychać także inne opinie. Partie prawicowo-populistyczne zdobywają coraz więcej głosów i nadal "straszą" falą migracji. Czy nie odnosi Pan wrażenia, że przez te 10 lat niewiele się zmieniło? Wtedy też przecież straszono...
GV: To prawda, w obliczu dyskusji, jaka się toczy na temat migrantów z Bułgarii i Rumunii, można powiedzieć, że nic się nie zmieniło. Nadal te same hasła pobudzają te same tępe, populistyczne instynkty. Dyskusja o milionach imigrantów, którzy zabierają miejsca pracy, przywożą choroby i przestępstwa miała już miejsce, gdy do UE przystępowały Grecja, Hiszpania i Portugalia. W 2004 i 2007 było podobnie. Zakładam, że także w przyszłości będzie się to powtarzać, choć nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością. Doświadczenie pokazuje, że integracja europejska jest najlepszym instrumentem zapobiegającym masowej migracji, bo daje mieszkańcom nowych krajów lepsze perspektywy życiowe w ich własnym kraju. Dlatego radzę aktywnym politykom, aby nie dali się zwariować.
RR: Podczas negocjacji wejścia do UE niektórzy polscy politycy chcieli umierać za Niceę. Niemieccy w wielu punktach ulegli. Niektóre aspekty nie odgrywały wtedy tak ważnej roli, jak dziś - przykładem jest polityka klimatyczna. Czy z perspektywy czasu coś by Pan zmienił w negocjacjach?
GV: Ogólnie można powiedzieć, że wszystkie oczekiwania odnośnie wejścia Polski do UE się w pełni spełniły. Nie da się już powstrzymać transformacji, a rozwój gospodarczy Polski jest dużo lepszy, niż pozostałej Europy. Polska jest liderem wśród "nowych" członków UE. Także politycznie jest ona równym partnerem dla Niemiec i Francji i razem z nimi przejmuje rolę wiodącego czynnika w UE. Wszystko, co sobie życzyliśmy, spełnia się. Na pytanie, czy coś zrobiłbym dziś inaczej, odpowiem jednak "tak". Na pewno starałbym się o uzyskanie większej elastyczności i swobody poszczególnych krajów, aby im ułatwić własną drogę w procesie integracyjnym. Wtedy Komisja nie była w ogóle gotowa do jakichkolwiek ustępstw w tym zakresie, podobnie zresztą jak wiele krajów.
Jeżeli chodzi o politykę energetyczną czy klimatyczną oraz przemysł, to te tematy nabrały większego znaczenia już po rozszerzeniu. W tym punkcie podzielam krytykę polskiego przemysłu, który uważa, że jego stale rosnące zapotrzebowanie na energię nie jest wystarczająco uwzględniane. Rozumiem argumentację Polski, która chce, aby bardziej uwzględnić jej sytuację w przemyśle i przyznać jej specjalne warunki.
RR: Wielkim tematem podczas negocjacji były obawy Niemiec i Austrii o zalew rynku pracy przez imigrację zarobkową z tzw. "Wschodu". Dzisiaj się wydaje, że Berlin raczej na tym przegrał niż wygrał.
GV: Zaproponowałem swego czasu okresy przejściowe, ponieważ uważałem, że będą konieczne ze względów gospodarczych. Moim zdaniem były one wręcz w interesie krajów przystępujących do UE, bo gdyby ich nie było, odpływ fachowej siły roboczej na Zachód byłby jeszcze większy. Dzisiaj ten argument brzmi bardziej wiarygodnie, niż wtedy. Poza tym takie ograniczenia były wskazane, bo w innym przypadku nie pozyskalibyśmy tak dużego społecznego poparcia dla rozszerzenia UE, zwłaszcza w Niemczech i Austrii. Okresy przejściowe były tak elastyczne, jak tylko możliwe. Dlatego byłem bardzo rozczarowany, że niemiecki rząd do ostatniego dnia je utrzymał. To nie było ani w europejskim, ani w niemieckim interesie. Wcześniejsze otwarcie rynku byłoby lepszym rozwiązaniem.
RR: W dziesięć lat po rozszerzeniu UE o byłe kraje bloku wschodniego, a w tym również trzy byłe republiki Związku Radzieckiego, widzimy, jak wiele się wtedy udało. Obecnie próba podpisania umowy stowarzyszeniowej przez Ukrainę skończyła się dużo gorzej - choć chodziło "tylko" o daleką perspektywę. Jaka refleksja nasuwa się Panu w związku z tym?
GV: Nie widzę związku pomiędzy rozszerzeniem UE o kraje byłego bloku wschodniego, a zmianą rosyjskiej strategii w ciągu ostatnich dwóch lat. To są dwie zupełnie różne rzeczy. Nie można mieć żadnych wątpliwości, że pewne zasady są nienaruszalne. O takiej zasadniczej orientacji danego kraje może decydować tylko on sam - ani Moskwa, ani Bruksela nie ma tu wiele do powiedzenia, nawet jeżeli komuś się tam może tak wydawać. Tylko narody mogą decydować o swoim losie. Nie ma czegoś takiego jak rosyjskie weto, a z perspektywy Brukseli nie chodzi o żaden akt łaski, czy kogoś przyjmie do swojego grona czy też nie. Jeżeli Ukraina, Gruzja i Mołdawia - bo o tych trzech krajach teraz mówimy - będą chciały i będą zdolne spełnić unijne kryteria, to znajdzie się dla nich miejsce w projekcie europejskiej wspólnoty.
RR: Dziękuję za rozmowę.
Rozmowę prowadziła Róża Romaniec
red.odp.: Małgorzata Matzke