Wałęsa: "Niemcy byli za, a nawet przeciw"
31 sierpnia 2010
Róża Romaniec: Podczas strajków w gdańskiej stoczni Lenina było obecnych kilku zagranicznych dziennikarzy i fotografów. Komitet strajkowy wpuścił ich do środka, bo to gwarantowało, że w sposób nieocenzurowany opowiedzą o strajkujących robotnikach. Ale na te relacje zareagowano w Niemczech raczej powściągliwie. Jak Pan ocenia to z dzisiejszej perspektywy?
Lech Wałęsa: Niemcy zachowali się dobrze, choć myślę, że raczej to nie było zaplanowane. Ustawili się w połowie drogi. Jedna część nas popierała, inna nie, bojąc się Sowietów. Gdyby Niemcy pomagali nam zbyt otwarcie, to mogłoby to rozdrażnić Sowietów i to by nam raczej przeszkodziło w zwycięstwie. Rosja mogłaby się poczuć zachęcona do szybszego zlikwidowania nas. Więc dobrze się stało, że sowiecka bestia nie miała podstaw ku tego, żeby się wystraszyć, iż wszyscy nas poprą. Dlatego z dzisiejszej perspektywy powiem, że Niemcy zachowali się idealnie, bo zmuszali Sowietów do cywilizowanego zachowania.
RR: Czy odnosił Pan wrażenie, że pewne środowiska w Niemczech bardziej Was popierają, a inne mniej?
LW: Nie, te podziały ciągnęły się przez wszystkie partie i grupy społeczne. Mógłbym też użyć przenośni: Żona była za, a mąż przeciw.
RR: Jak Pan tłumaczył niemieckim dziennikarzom, że chcecie strajkami obalić komunizm?
LW: Komunizm miał monopol i tym monopolem rozbijał protesty. Więc my też stwierdziliśmy, że musimy mieć monopol, żeby rozwalić komunizm. Pracowici Niemcy dziwili się, że chcemy strajkami zwalczać komunizm, ale my wiedzieliśmy, że to jedyne, pokojowe wyjście. Po protestach 1970 roku chcieliśmy uniknąć konfrontacji, bo Sowieci zniszczyliby nas, a może też całą Europę.
RR: Ale dlaczego Pan tak chwali Niemców za ich powściągliwość, czy nie byłoby lepiej, gdyby wtedy bardziej okazali solidarność z Wami?
LW: Powściągliwość Niemców pomogła mi prowadzić moją własną grę polityczną. Niemcy zachowywali się tak, jak ja - byli za, a nawet przeciw. To nam pozwoliło uśpić czujność niedźwiedzia na Wschodzie. Zresztą wtedy liczyliśmy wprawdzie na pomoc, ale wiedzieliśmy też, że musimy liczyć przede wszystkim sami na siebie. Nie oglądaliśmy się na nikogo, ani na Helmuta Schmidta, ani na Helmuta Kohla, ani na innych, bo wiedzieliśmy, że jak wygramy, to oni i tak do nas dołączą.
RR: A czy były jakieś nieoficjalne spotkania z niemieckimi politykami? Kiedy w ogóle Pan zauważył, że dochodzi do jakiejś zmiany w myśleniu elit politycznych w RFN?
LW: To było w roku 1981. Wtedy spotkałem się z Genscherem w Paryżu. Pamiętam, że przyszedł w długim płaszczu, bo strasznie lało i prosił, aby to spotkanie pozostało w tajemnicy. Nie miałem nic przeciwko temu, ale miałem też świadomość, że KGB i tak o tym wiedziało. Niemcy byli ciekawi, kim jesteśmy, co robimy i czym to się skończy. Wtedy mu powiedziałem, że się skończy zjednoczeniem Niemiec, ale on patrzył na mnie, jak na nawiedzonego i nie wierzył mi. W miarę upływu lat widział, że to staje się realne. Kiedyś po latach powiedział do mnie przy Helmucie Kohlu, że się boi ze mną rozmawiać, bo co nie powiem, to się sprawdza. Chcę powiedzieć, że były takie spotkania jak to, ale to nie były żadne spiski. Nie byliśmy przez nich finansowani, tylko trzeba się było po prostu poznać.
RR: Mówi Pan, że nie bierze Pan Niemcom niczego za złe. Ale wtedy Pan przecież nie wiedział, czym to się skończy.
LW: Owszem, ale ufałem, że jak każdy będzie robił to, co do niego należy, to się wszystko dobrze skończy. I tak też było. Każdy robił swoje, ale wszyscy byli przeciwko komunizmowi. Każdy krok złożył się później na wspólne zwycięstwo. Papież, Reagan, Mitterand, Kohl, Wałęsa - wszyscy na to zapracowali.
RR: Czyli 30 lat później wszystko jest tak, jak miało być?
LW: Można tak dzisiaj powiedzieć. My byliśmy wtedy amatorami, a wiara w cuda nam paradoksalnie pomogła. Nie mieliśmy świadomości, jak małe mamy szanse w oczach analityków. A Niemcy są bardzo racjonalni i dlatego opierali się na analizach, no i popełniali błędy. Ale kto ich nie popełnia.
RR: Dziękuję za rozmowę.
Rozalia Romaniec
red.odp.:Barbara Cöllen