Wojna w Ukrainie. „Po raz pierwszy zobaczyłam czołg”
11 marca 2022W niedzielę, 6 marca, na granicy polsko-ukraińskiej w Zosinie jest szaro i zimno. Dojazdu do przejścia pilnuje policyjny patrol. Jeszcze kilka dni temu można było podjechać bliżej, ale auta robiły za dużo zamieszania.
Wokół porozstawiane namioty wolontariuszy, w nich gorąca herbata, jedzenie, przed nimi koksowniki, przy których można się ogrzać. W punkcie Caritasu, tuż za policją i w kierunku Ukrainy, piętrzą się dary zwożone z całej Polski. Trafią na drugą stronę.
„W piwnicy przygotowaliśmy schron”
– Potrzeba leków, jedzenia, opatrunków, butów, power banków, krótkofalówek, ciepłej odzieży, a nawet zapałek – wymienia jeden z wolontariuszy.
– I podpasek, takich bez skrzydełek. Żołnierze wkładają je w buty, żeby uniknąć odparzeń, bo podpaski dobrze absorbują wodę – mówi drugi.
Przyjeżdżają tu autokary do Ukrainy. Zabierają puszki z jedzeniem, zupki w proszku, wodę. To, co się nie zmieści w lukach, upychane jest między siedzeniami. Wiozą też pasażerów, którzy mimo wojny zdecydowali się wrócić do domu. – Tydzień mieszkała u nas pani z dziećmi. Właśnie ją odprowadziliśmy do autokaru, nie chciała zostać – odprowadzająca ją Polka płacze.
Pastor Oleksandr Samruk z Kościoła Baptystów w Lutsku, 100 km od granicy, do 20-letniego golfa pakuje makarony, ryż, mleko dla dzieci, pieluchy. W jego parafii zatrzymują się uciekinierzy z całego kraju, z Charkowa, Kijowa, Dniepru. – Dziennie mamy tu 350 osób, mogą się przespać, zjeść, umyć, odwozimy ich za darmo do granicy – mówi pastor. Na zdjęciach w telefonie pokazuje, że kościół jest przygotowany na ostrzał – pod ścianami leżą worki z piaskiem, w piwnicy zrobiono schron, na ziemi leżą koce i materace.
Dary przewozi na drugą stronę także nauczyciel i emerytowany żołnierz Jan-Uwe Girgsdies z niemieckiego Oldenburga. Z Ukrainy do Polski przywozi matki z dziećmi, osoby starsze i chore, które nie dadzą rady same przejść dzielących granicę kilometrów. – Najgorsze są pożegnania. Mężczyźni przywożą na granicę żony i dzieci, płaczą, kiedy muszą się z nimi rozstać. Ostatnio wiozłem dwulatka, który przez przez dwie godziny podróży wołał za tatą – mówi Jan-Uwe.
„Wszyscy zginęli”
Przejście z Ukrainą znajduje się 300 metrów w linii prostej od Caritasu. Po stronie ukraińskiej kłębią się tłumy, płynie nieustanny strumień ludzi. Głównie kobiety, dzieci, młodzież. Ciągną za sobą walizki, pchają wózki, niosą dobytek upchany w plecakach.
Jak Olesia, która zabrała nastoletnią córkę, a za sobą zostawiła syna i męża. Z Dniepra jechała trzy doby, ostatnie siedem kilometrów przeszła na piechotę. Wcześniej kilka dni spędziła w schronie, jej dom został ostrzelany przez Rosjan. – Zginęli moi przyjaciele, cała rodzina, dorośli, dzieci, wszyscy – mówi.
Jak jadąca do litewskiej Kłajpedy mama z trójką dzieci. 9-letnia Żenia, 7-letnia Lena i 5-letni Mark trzymają się blisko mamy, każde z nich niesie plecak z dobytkiem. Żenia mówi mi po angielsku, że jej ulubiony kolor to różowy.
Jak Kasia, która mieszkała w Polsce, ale półtora roku temu postanowiła z mężem wrócić do Ukrainy. Teraz on został w domu ze schorowaną matką i babcią, kotem i kurami, ona – zabrała dzieci.
– 24 lutego po raz pierwszy w życiu zobaczyłam czołg, popłakałam się – mówi ukraińska dziennikarka Swietłana Musijko, którą spotykam w centrum recepcyjnym w Ośrodku Sportu i Rekreacji w Hrubieszowie. To tutaj trafiają uchodźcy z pobliskich przejść granicznych, w tym Zosina i Dołhobyczowa. Tu są rejestrowani, mogą zjeść, odpocząć, tu czekają aż ktoś ich zabierze dalej. Wolontariusze mówią, że najgorzej jest w nocy, kiedy nagle przyjeżdża kilkaset osób, a na miejscu nie ma kierowców.
„Boimy się, że nasza śmierć będzie daremna”
Swietłana do Polski przyjechała sama, podróż zajęła jej dwa dni. – Opuszczałam Charków przy dźwiękach ostrzału i myśliwców. Modliłam się, żeby rosyjskie wojsko nie ostrzelało pociągu, którym jechałam. I żeby samolot nie zrzucił bomby na mój dom, do którego mam nadzieję kiedyś wrócić. Na dworcu kolejowym wielu ludzi w panice próbowało wskoczyć do każdego pociągu. Mężczyźni błagali, by ich wpuszczono, kobiety oddawały dzieci konduktorom, te płakały, bały się, że nie zobaczą już więcej mamy i taty. W każdym przedziale było po 15 osób, ludzie spali na korytarzu. Do Lwowa jechaliśmy 24 godziny, byliśmy odwodnieni, głodni, nie chodziliśmy nawet do toalety. Siedzieliśmy po ciemku w wagonach i słuchaliśmy odgłosów bomb, odliczaliśmy każdą sekundę – opowiada Swietłana.
W Ukrainie pracowała w portalu kobiecym. Clutch UA nadal działa, ale się przebranżowił – teraz zamiast o gwiazdach i celebrytach pisze o wojnie. – Do końca nie wierzyliśmy, że Putin zaatakuje. Ale od początku walk każdy Ukrainiec pomagał wojsku! Byliśmy w euforii – opowiada Świetka. Mówi, że Rosjanie nadal wierzą, iż Putin rozpoczął wojnę w dobrych intencjach uwolnienia Ukraińców od nazistów i faszystów i nie rozumieją, dlaczego Ukraińcy nie cieszą się z okupantów, którzy przynoszą im „wolność”.
Podobnie zresztą myślą jej rosyjscy krewni: – Moja matka i ojciec urodzili się w Rosji, moi dziadkowie również przybyli na Ukrainę z Rosji. Mam krewnych w Moskwie, Sankt Petersburgu, Biełgorodzie, a nawet na Uralu. Wszystkich ich łączy jedno – brak krytycznego myślenia i ignorancja. Tak bardzo wierzą w propagandę nadawaną od lat na wszystkich kanałach, że mówią mi, iż kłamię i że ukraińskie miasta wcale nie ucierpiały z rąk okupantów. Ciotka powiedziała mi, że nie spodziewała się, że będę tak „zdradziecka”, kiedy mówiłam jej, że Ukraińcy nigdy nie wybaczą Rosjanom ich milczenia. A co ja mam powiedzieć, skoro jestem Ukrainką, a oni przyszli do mojego domu i zabili moich bliskich?
Rodzina Swietłany została w obwodzie charkowskim. W piwnicy domu zrobili schron – podłogę przykryli dywanem, znieśli koce, słoiki z przetworami. Na podwórku robią koktajle Mołotowa i psują paliwo, na wypadek, gdyby mieli przyjść po nie rosyjscy czołgiści.
– Nie boimy się umierać za naszą ziemię, boimy się, że nasza śmierć będzie daremna – mówi gorzko Swietłana. – Codzienne bombardowania ludności cywilnej, setki ofiar śmiertelnych i brak jasnej reakcji ze strony NATO i UE sprawiają, że czujemy się niepotrzebni. Ale naszego ducha nie da się złamać.
W nocy wysadzamy Swietłanę, Olesię i jej córkę w Warszawie przy Dworcu Centralnym. Jest już późno, ciemno, zimno. Ciszę przerywa stukot przejeżdżającego tramwaju. Swietłana i Olesia mówią, że tak brzmi huk wystrzałów.