Z Davidem Bowie śladami Berlina Zachodniego
19 lutego 2013“Where Are We Now?”, nowy utwór Davida Bowie, którego premiera miała miejsce 9 stycznia, dzień po 66 urodzinach muzyka, jest pełen zadumy, trochę smutny. Przesycony atmosferą Berlina Zachodniego lat 80-tych, miejsc, z którymi artysta do dzisiaj czuje się związany. Niewiele z nich zostało. W jego dawnym mieszkaniu przy Hauptstrasse w dzielnicy Schöneberg jest dziś gabinet dentystyczny. Większość z ówczesnych knajpek i legendarnych klubów, jak „Dschungel”, czy „Risiko” nie istnieje.
Nocne życie
Claudia Skoda dobrze znała Davida Bowie. Z jego teledysku do nowego utworu nie jest zadowolona. Zbyt posępny, zbyt smutny, uważa. Claudia wspomina Berlin Zachodni lat 70-tych i 80-tych jako miasto, w którym żyło się i pracowało według zasady: „jeżeli masz ochotę”, bez panującej dzisiaj presji, zwłaszcza finansowej. Claudia jest projektantką mody, specjalizuje się w dzianinie. Pierwszą pracownię miała na berlińskim Kreuzbergu, w typowych dla Berlina dawnych pomieszczeniach fabrycznych. Dziś przeniosła się do nobliwego centrum miasta, ale zawsze chętnie wspomina berlińskie lata swojej młodości. Tyle, że bez nostalgii.
Życie Berlina Zachodniego toczyło się nocą, wspomina. Najpierw szło się do klubów, Wówczas były to po prostu dyskoteki: „Park”, „Dschungel” z ich psychodeliczną muzyką, koncertami na żywo. Nad ranem jeszcze jakieś bary i na zakończenie nocnych eskapad tort „u Włocha na Kudammie”. Ale to nocne życie, to też długie, polityczne dyskusje. Tematy: RAF, squatersi, punk.
Berlin Zachodni to był też mur, przecinający miasto. „Wschód” był w zasięgu ręki i jednocześnie nieskończenie daleko – opowiada Claudia. Dzieci w Berlinie Zachodnim oglądały „Piaskowego dziadka” w zachodniej i wschodniej wersji. Dziś dawno już zniknęła świadomość, że „świat tuż za twoimi drzwiami jest zupełnie inny”.
Zachodnioberlińska subkultura
Wolfgang Müller jest autorem wydanej właśnie książki o subkulturze Berlina Zachodniego. Wydawnictwo zdecydowało się na druk półtora tysiąca egzemplarzy. Po trzech tygodniach wszystkie zniknęły z księgarni.
Na prawie 600 stronach Wolfgang Müller oferuje czytelnikowi wgląd w życie dawnego Berlina Zachodniego. Książka jest pełna anegdot, historyjek, refleksji. Bez nostalgii i gloryfikowania, ale z dużą dozą humoru.
Wolfgang Müller studiował w Berlinie sztuki piękne, ale zachodnioberlińskie galerie wydawały mu się zbyt konserwatywne. Zajął się więc muzyką. Jego eksperymentalny zespół założony na początku lat 80-tych nazywał się „Die tödliche Dori” (Śmiertelna Doris), debiutował na berlińskim „Festiwalu Genialnych Dyletantów”.
Przestrzeń do życia
Charakterystyczny dla Zachodniego Berlina wolny duch był tym magnesem, który przyciągał artystów i tych, którzy się za artystów uważali. Wysoko subwencjonowane miasto-wyspa, zarazem bałaganiarskie i trochę zaniedbane, dawało im jedyną w swoim rodzaju możliwość rozwinięcia skrzydeł. Oazą było też miasto dla zachodnioniemieckich młodych mężczyzn, którzy odmawiali służby wojskowej. Kto był zameldowany w Berlinie Zachodnim, był z tego obowiązku zwolniony.
Turystów wówczas jeszcze nie było, a jeżeli już, to na pewno nie takie tłumy, jak dzisiaj. Z zagranicy przyjeżdżali przede wszystkim artyści ciekawi życia w tym osobliwym mieście. Wśród nich Iggy Pop, Jim Jarmusch, Nick Cave, czy właśnie David Bowie.
Urodzony w Wolfsburgu Wolfgang Müller, dziś stuprocentowy berlińczyk, uważa, że Berlin Zachodni przyciągał zwłaszcza tych, którzy chcieli uciec od rozpoczynającego się w Zachodnich Niemczech „wyścigu szczurów”. Była to może jedyna zaleta berlińskiego muru – przestrzeń, w której wytworzył się swoisty biotop alternatywnego sposobu życia.
Także dzisiaj Berlin przyciąga ludzi, którzy chcą poeksperymentować, popróbować nocnego życia, sprawdzić się w sztuce, czy zawodowo. Pytanie, czy jest to możliwe. To, co w latach 70-tych i 80-tych uchodziło za skandaliczne, dzisiaj jest modą. A poza tym, obok artystów miasto odkryli inwestorzy. Wnoszą co prawda pieniądze, ale zarazem eksplodują w Berlinie ceny.
Berlin dzisiaj
Wolfgang Müller ma swoje miejsce, w którym jego zdaniem, żyje jeszcze duch starego Zachodniego Berlina. To „Galeria studio St. St” przy Sanderstrasse w dzielnicy Neukölln, przybytek przypominający po trosze galerię, po trosze salon i kabaret. Szefowa Juwelia z otwartymi ramionami wita każdego gościa, bez względu na to, czy „ma drogie, czy tanie buty“.
W „Galerii studio St. St” króluje róż. Płyty z „Różową panterą”, różowy szampan. Na ścianach obrazy pędzla Juwelii: martwa natura z ciastem, długie nogi w pończochach, butelki szampana.
Juwelia żałuje, że akurat tego wieczoru nie ma muzyki na żywo; za mało gości. Ale raz po raz ktoś zagląda, siada w obciągniętych satyną fotelikach i zaczyna się rozmowa. Para młodych Londyńczyków opowiada, że zamierza zostawić po sobie ślad – graffiti w berlińskim śródmieściu. Goście popijają wino, karty win nie ma. W „Galerii studio St. St” pije się to, co akurat jest, po czym wrzuca parę groszy do puszki. Jak to w Berlinie. Trochę z tego wolnego ducha zostało.
DW / Elżbieta Stasik
red. odp.: Iwona D. Metzner