Z lotu PTAKa: Berlin - Warszawa 2018
23 grudnia 2018Mieszkam od szesnastu lat w Berlinie. Za każdym razem jak jestem w Polsce, spotyka mnie z tego powodu coś w rodzaju admiracji. Jakby Berlin był miastem szczególnym, lepszą wersją Europy Wschodniej. Taką, która może się podobać, a nawet budzić zazdrość. Jakiś czas temu mój znajomy poprosił mnie o porównanie obu stolic. Zaskoczyło mnie, jak wiele łączy obie stolice. Warszawa i Berlin zostały miastami w podobnym czasie. Dość długo miały status prowincji. Pierwszy uniwersytet w Berlinie powstał z inicjatywy Wilhelma Humboldta dopiero w 1810 r, a Uniwersytet Warszawski w 1816 roku. Oba miasta mają też kompleks stolic światowych, takich jak Londyn czy Paryż. Oba były bardzo zniszczone po wojnie i wiedzą, czym był komunizm. Są też największymi miastami w swoich krajach.
Zacieranie śladów
Warszawę znam dłużej ale mniej, nigdy nie mieszkałam w tym mieście i mój ogląd to raczej wrażenia zbierane od końca lat 80. Pierwsze, o czym myślę po wyjściu z Dworca Centralnego, to Pałac Kultury i Nauki. Nie tylko dlatego, że jest olbrzymi i niemożliwy do zignorowania. Warszawski cud architektury socrealizmu mógłby być fenomenalnym, nowoczesnym muzeum PRL, waliłyby tam tłumy nie tylko cudzoziemców, dla których stolica Polski to koniec Europy, ale i polskiej młodzieży, która o komunizmie nie wie nic. PRL odkryją pewnie dopiero wnuki generacji, która jeszcze ten ustrój pamięta, tak samo jak i w Niemczech, kolejne pokolenia będą się dziwić, jak to możliwe, że NRD zniknęła jak pył na wietrze. To zacieranie śladów także nas łączy.
W Berlinie wysiada się na Dworcu Głównym na tyłach Reichstagu. Wyjście jest po zachodniej stronie miasta, wystarczy jednak 10 minut spaceru, by wejść w dawną radziecką strefę okupacyjną. Jadę z drugiej strony dworca „ósemką” do domu, do mojej pięknej dzielnicy Prenzlauer Berg. To wschodni Berlin, ale jakby nie. W tej dzielnicy, która może być śmiało symbolem udanego i jednocześnie nieudanego zjednoczenia, nastąpiła po 1990 roku prawie całkowita wymiana mieszkańców. Stosując różne tricki podniesiono tak znacznie czynsze, że starzy mieszkańcy przenieśli się dalej na wschód. Wprowadzili się nowi, z małych zachodnich miasteczek, ze świata bogatego i uporządkowanego i emigracja głównie z Unii Europejskiej, więc stanowimy aż 67 proc. wszystkich migrantów w dzielnicy.
Bogaty wschód, biedny zachód
W kawiarniach słychać angielski i hiszpański, choć największą grupę migrantów stanowią Włosi i Polacy. Prenzlauer Berg z dzielnicy robotniczej stała się jedną z najdroższych w mieście. Sąsiadujemy, za fantomową granicą, która przebiega wzdłuż Bernauer Strasse, z zachodnią dzielnicą robotniczą Wedding. Jesteśmy podzieleni nie murem, a kryterium dochodowym. W tym miejscu wschód jest bogaty, a zachód biedny. Tak jest w kilku miejscach w mieście, bo przez ostatnie 30 lat inwestowano głównie we wschodnie, historyczne centrum miasta. Infrastruktura w zachodnim Berlinie jest w dużo gorszym stanie.
Jest między tymi stolicami fundamentalna różnica. Warszawa jest jednym z najbogatszych miast w Polsce, a Berlin jest jednym z najbiedniejszych w Niemczech. Berlin to biedna stolica bogatego państwa, o czym nie wiedzą polscy politycy i na oficjalnych uroczystościach prawią w przemowach komplementy, które u gospodarzy budzą zażenowanie lub konsternację.
Zważywszy na fakt, że Warszawa jest o połowę mniejsza i ma skromniejszy system transportu publicznego, to wygląda na miasto lepiej zarządzane. Jest na pewno czystsza i sprawia wrażenie zadbanego miasta, czego o Berlinie nie można tego powiedzieć. Berlin ma oczywiście więcej linii metra i kolejki miejskiej. Oba środki transportu są niedoinwestowane, stacje są w opłakanym stanie, przysypiają tam bezdomni (często z Polski), wagony są stare, drzwi uszkodzone, brak klimatyzacji itd. Coraz częściej wymówki za spóźnienie, że pociąg nie przyjechał, linia została wyłączona z ruchu, nikogo nie dziwią i nawet nie są warte jednej uwagi. To stan normalny.
Specjalność: niedokończone obiekty
Nie sposób także nie wspomnieć o legendarnej budowie lotniska Schönefeld, zaplanowanej dumie Berlina i Brandenburgii. Powinno być oddane do użytku w 2011 roku, a ponoć kolejna data otwarcia, przewidziana na koniec 2020 roku, to mrzonka. Faktem jest, że to jeden z największych i najdroższych placów budowy w Europie. W 2006 roku koszty miały wynieść 2,2 mld euro i BER miało zostać poza Frankfurtem i Monachium największym międzynarodowym portem lotniczym w Niemczech. Teraz szacuje się koszty już na 7 mld euro i krążą dowcipy w stylu: "Co ma wspólnego BER i misja na Marsa? To, że za 30 lat mają tam wylądować ludzie". Są hale, są krzesełka, jest linia kolejowa, na oko wszystko jest, jednak główny terminal nie jest gotowy. Wszędzie kable w różnych kolorach, tak by odróżnić stare od nowych, tych wymienionych. Nie działają instalacje przeciwpożarowe i wiele innych rzeczy, tysiące pozycji na liście usterek. Słychać głosy, że należałoby wszystko zburzyć i zacząć od nowa, ale kto podejmie taką decyzję polityczną? Płacą dwa landy Berlin i Brandenburgia. Każdy dzień nieużytkowania lotniska kosztuje 1, 3 mln euro - grzmiał berliński dziennik "Berliner Zeitung" w 2016 roku, kiedy jeszcze krążyła wieść, że lotnisko zostanie otwarte na początku 2018 roku. Burmistrz miasta powiedział wtedy, że „sytuacja jest poważna, ale nie dramatycznie nowa“. To fakt.
Dla wielu firm budowa to życie, latami zarabiają na poprawkach. Ruchome schody są za krótkie i trzeba wejść jeszcze 4 stopnie, kanał na kable za wąski, nieotwierające się drzwi automatyczne. Tablice wyświetlające nieistniejące przyloty i wyloty już wymieniono, bo starym minęła gwarancja, błędy na etapie planowania, za dużo firm, brak koordynacji, wybierano najtańsze oferty, które okazywały się niedoszacowane, korupcja itd. Końca nie ma liście błędów.
Berlin - czerwone miasto
Berlinem rządzi koalicja socjaldemokracji, lewicy i zielonych. Socjaldemokracja rządzi nieprzerwanie od 2001 roku. Nie wygląda na to, by rządziła dobrze, ale jest ponownie wybierana. Berlin to tradycyjnie czerwone miasto. Tutaj pozostały resztki silnych związków zawodowych, jest olbrzymi aparat biurokratyczny i nie wygląda, by Berlińczycy byli zainteresowani zmianą polityczną. Stopa bezrobocia w Warszawie wnosi 2 proc., a w Berlinie 7.9 proc., co i tak jest sukcesem, Szesnaście lat temu, jak przyjechałam do miasta, wynosiła 20 proc. Czasami mam wrażenie, że Berlin jest tańszym miastem niż Warszawa. Ostatnio za kawę i ciastko w kawiarni na Placu Konstytucji zapłaciłam 35 zł, w Berlinie taki zestaw jest tańszy. Tańsze jest też jedzenie na mieście, może dlatego, że tutaj w 49 proc. gospodarstw domowych mieszka tylko jedna osoba.
W Berlinie 25 proc. mieszkańców to cudzoziemcy, w Warszawie to 1,48 proc. W liczbach całkowitych, które lepiej dają wyobrażenie, według ostatnich danych w Warszawie mieszka 25 923 cudzoziemców, a w Berlinie 880 tys. osób mających inny niż niemiecki paszport. Osób z podwójnym obywatelstwem nie wliczono. Taka struktura mieszkańców zmusza skutecznie albo i nieskutecznie do zmiany stylu zarządzania miastem, urzędami, instytucjami. Aby się w Berlinie zameldować czasami trzeba czekać na wolny termin w urzędzie meldunkowym kilka tygodni. Administracja jest niewydolna i jest to tłumaczone brakami kadrowymi, stanem chorobowym albo generalnie przeciążeniem urzędów.
Miasta na luzie
Miasto jest wyluzowane, wita co roku ponad 12 mln turystów i oferuje im piękne muzea i głośne kluby. W odróżnieniu do Warszawy w klubach bawią się wszystkie generacje, nikogo nie dziwi ani wiek, ani strój. W Berlinie co drugie dziecko rodzi się jako pozamałżeńskie, ale w sąsiedniej Brandenburgii to aż 60 proc. Mamami zostają kobiety po 30-tce lub w okolicach 40-tki, często zostają w domu i zajmują się dzieckiem. Nie dlatego, że muszą, ale dlatego, że chcą, i taki model panuje do dziś na zachodzie Niemiec.
Nową religią jest jedzenie organiczne, supermarkety bio mam w całej okolicy. Tradycyjne religie wymierają. Co roku tysiące ludzi w całych Niemczech występuje z Kościołów. To procedura zajmująca 10 minut, ma charakter administracyjny i kosztuje 30 euro, a zwalnia z podatku kościelnego. Protestantami jest 19 proc. mieszkańców Berlina, katolików jest 9 proc., podobnie jak i muzułmanów. Większość czyli 63 proc. nie wyznaje żadnej religii. W mediach nie omawia się tego, co Kościół, biskupi mają do powiedzenia, mało kogo to interesuje.
Prezydent Tybingi, miasta na południu Niemiec Boris Palmer z partii Zielonych, który ostatnio zajrzał do Berlina, obwieścił, że z prawdziwą ulgą wyjeżdża z miasta, w którym nic nie funkcjonuje, a jedyne, co widać, to przestępczość, handel narkotykami i koszmarna bieda. Został wyśmiany jako arogant z zachodu i życie wróciło do berlińskiej normy.