Związek Wypędzonych tworzyli naziści. Steinbach: nie jestem zaskoczona
20 listopada 2012Róża Romaniec: Czy wyniki badań nad „brunatną” przeszłością członków pierwszego prezydium BdV Panią zaskoczyły?
Erika Steinbach: Nie. Sama w 2007 roku zleciłam wykonanie tych badań i naturalnie wiedziałam też jak się rozwijają, dlatego nic mnie nie zaskoczyło. Zresztą wiele już można było wcześniej przeczytać w mediach. Cieszę się, że teraz, po pięciu latach, mamy wyniki. Trochę to trwało, bo badania wiązały się także z prowadzeniem kwerendy za granicą.
RR: Owszem w mediach pisano o pierwszych wynikach tych badań, ale również o zarzutach, że miały być one prowadzone tendencyjnie i niewystarczająco krytycznie.
ES: Nie ma mowy o żadnych nieporozumieniach. Dotychczas nie było żadnych oficjalnych wyników, więc te zarzuty nie mają podstaw. W czasie prowadzenia prac doszło do zmiany personalnej badających historyków, ale wynikało to z faktu, że jeden z pracowników zachorował i dlatego prace nad projektem przejął prof. Schwartz.
RR: Tygodnik Spiegel donosi jednak, że nieoficjalny powód był inny...
ES: Ten pan ze Spiegla to bajkopisarz. Powinien z tym skończyć.
RR: Ten pan ze Spiegla zarzuca Pani także bierność i przypomina, że poprzedni szef BdV Herbert Czaja już 15 lat temu mówił o konieczności prześwietlenia brunatnej przeszłości członków pierwszych prezydiów BdV.
ES: Herbert Czaja zawsze to podkreślał, ale sam żadnych badań nigdy nie zlecił. Dopiero ja przeszłam do konkretów. Dlatego to jest moja praca i zasługa, że dzisiaj mamy rezultaty.
RR: A jak Pani sobie wyobraża uwzględnienie wyników tych badań w ramach wystawy o losie przymusowych przesiedleńców, którą przygotowuje Fundacja „Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie” w Berlinie?
ES: A co ta wystawa ma wspólnego z tymi badaniami?
RR: Skoro członków prezydium Związku Wypędzonych wybierały ofiary przymusowych wysiedleń, to może jednak ma? Koncepcja wystawy zresztą przewiduje przyjrzenie się także politycznemu aspektowi tematu.
ES: Po pierwsze to fundacja zadecyduje. Po drugie wystawa ma pokazać losy milionów niemieckich wypędzonych, a nie pracę i działaczy związku, który zrzeszał ofiary. W pierwszej linii chodzi o ich losy, a dokładnie mówiąc o losy 15 milionów ofiar, z czego dziewięć przybyło z terenów polskiej strefy. I to właśnie będzie najważniejsze: ukazać los Niemców.
Poza tym członkowie prezydiów BdV byli rzeczywiście zaangażowani politycznie w RFN, a nawet byli członkami Bundestagu. Reprezentowali największe partie: CDU, SPD i CSU. Wszyscy prezesi naszej organizacji byli posłami. Mam nadzieję, że wystawa naświetli to we właściwy sposób.
RR: Co ma Pani na myśli mówiąc „we właściwy sposób”?
ES: "We właściwy sposób" to znaczy zgodny z prawdą i poprawny. Poprawny to znaczy tak, jak naprawdę było.
RR: Czyli jak?
ES: Nie należy zapominać, że zdecydowana większość osób, o których mówimy, to byli bierni uczestnicy systemu. To byli zwykli żołnierze, członkowie SS i inni, którzy szli z większością. Pomimo powiązań członków pierwszego prezydium BdV z narodowym socjalizmem, w polityce naszego związku nie było miejsca ani na narodowy socjalizm, ani na skrajne nurty.
Historia Związku Wypędzonych. Zobacz galerię [ZDJECIA] >>
RR: Czyli Spiegel pisząc o „zwolennikach” czy „nośnikach reżimu” w pierwszym kierownictwie BdV przesadza?
ES: Zwykli żołnierze nie byli żadnymi zwolennikami i to nie oni byli filarami tego systemu. Badania dokładnie to opisują. Przecież także w SPD było wielu wcześniejszych członków SS czy NSDAP. A czy mówimy dzisiaj, że Günter Grass był "nośnikiem reżimu"?
RR: Skoro pierwsze prezydium składało się głównie z byłych członków organizacji nazistowskich, więc kto jest dla młodego pokolenia BdV dzisiaj wzorem i autorytetem?
ES: Mieliśmy także członków, którzy i dzisiaj pozostają autorytetami. Takimi osobami byli na pewno Wenzel Jaksch, socjaldemokrata z Sudetów, oraz Herbert Czaja, który był przeciwnikiem reżimu i nie wstąpił do NSDAP, a potem kierował BdV przez 24 lata.
RR: Dziękuję za rozmowę.
rozmawiała Róża Romaniec
red. odp. Iwona Metzner