Życie na podsłuchu ... w RFN
15 listopada 2010Róża Romaniec: O własnej inwigilacji dowiedział się Pan w 2006 roku, czyli dziesięć lat po tym, jak miała miejsce. W jaki sposób cała akcja wyszła na jaw?
Erich Schmidt-Eenboom: W maju 2006 roku skontaktował się ze mną były pracownik wywiadu BND, który swego czasu obserwował mnie. W międzyczasie przeszedł na emeryturę. Pewnego dnia zobaczył mnie w telewizji i powróciły wspomnienia. Zadziałał efekt, który nierzadko ma miejsce w przypadku byłych pracowników wywiadu. Po prostu chciał z siebie wyrzucić, co wiedział i oczyścić swoje sumienie - tak mi to przynajmniej przedstawił. Wtedy dowiedziałem się, że dziesięć lat wcześniej byłem pod stałą obserwacją.
R.R.: Jak sobie Pan "zasłużył" na taką obserwację?
E. S-E: W 1993 roku napisałem książkę pt. "BND". Chodziło w niej o niemiecki wywiad zagraniczny i naturalnie zamieściem tam wiele tajnych informacji pochodzących bezpośrednio z urzędu. BND chciał się dowiedzieć, kto jest moim żródłem, bo było ewidentne, że dociera do mnie bardzo dużo wartościowych informacji prosto z tej instytucji. To z tego powodu zdecydowano się na moją obserwację i nie szczędzono na ten cel kosztów.
R.R.: Jak długo i jak intensywnie trwała cała akcja?
E.S-E.: Obserwacja rozpoczęła się w połowie lat 90-tych i trwała prawie trzy lata. Jej intensywność przekroczyła wszelkie granice zdrowego rozsądku. Byłem obserwowany non stop przez sześć dni w tygodniu, od poniedziałku do soboty. Miałem obserwację na każdym kroku, łącznie z podsłuchem i sprawdzaniem moich śmieci. Korzystano nawet z najnowszych technologii, których użycie było nielegalne. W akcji uczestniczyło 15 urzędników BND, którzy chodzili i jeżdzili nie tylko za mną, ale i wszystkimi osobami z mojego otoczenia. Łącznie obserwacja dotknęła 500 osób.
R.R.: Jaka to była technologia?
E.S-E.: Nasz wywiad zastosował w ramach mojej obserwacji technologię, która znajdowała się wówczas jeszcze w fazie próbnej. Był to specjalny laserowy mikrofon, który umożliwiał podsłuch w mieszkaniu. Mikrofon jest tak ustawiany w kierunku okna, że z drgań szyby odczytywać treść rozmów i inne akustyczne sygnały, jak np. teksty pisane na klawiaturze komputerowej.
R.R.: Czy w okresie obserwacji niczego Pan nie zauważył?
E.S-E.: Nie. Choć po tym, jak sprawa wyszła na jaw, moja sekretarka przyznała, że miała czasem wrażenie, iż jest obserwowana. Nie dziwi mnie jednak, że nie zauważyłem tej akcji. Jak się okazało, akcję przeprowadzało komando, które było absolutną elitą niemieckiego wywiadu. Ta kilkunastoosobowa grupa była wyszkolona do obserwacji własnych ludzi, gdy są podejrzewani np. o współpracę z obcymi służbami.
R.R.: A czy obserwacja komuś poważnie zaszkodziła lub doprowadziła do tego, że wywiad mógł zdekonspirować informatorów we własnych szeregach?
E.S-E.: Wywiad rozpracował sporą część mojej sieci informantów i szczegółowo wiedział, jak pracuję. Każdy dziennikarz się tego obawia. Jednak do żródeł, jakie miałem w BND nie udało im się dotrzeć. Ale to nie była moja zasługa, lecz moich żródeł. Wtedy myślałem, że oni przesadzają i mają skrzywienie zawodowe. Czasem w ostatniej chwili zmieniali miejsce spotkania i zachowywali wszelką ostrożność. Zdarzało się, że w sklepie ktoś mi wrzucił do koszyka kartkę z informacją, gdzie mam się zjawić. Dopiero po latach zrozumiałem, że ci ludzie najwyraźniej wiedzieli, do czego są zdolni ich koledzy.
R.R.: Czy Pana obserwacja była nielegalna?
E.S-E.: Tak, jak najbardziej. Jeżeli BND obserwuje osoby w kraju, to potrzebuje do tego stosownej autoryzacji. W takich sytuacjach musi zostać poinformowane specjalne kontrolne gremium parlamentarne tzw. "G10". W moim przypadku do tego nie doszło.
R.R.: A czy ktoś poniósł jakąś odpowiedzialność, kiedy akcja wyszła na jaw?
E.S-E.: Nie. Przypadek został potępiony politycznie i zastanawiano się nad skierowaniem sprawy - ze względu na ogromne koszty akcji - do Federalnego Trybunału Obrachunkowego. Skończyło się jednak na zapowiedziach i nic się nikomu nie stało.
rozmawiała Róża Romaniec
red. odp. Bartosz Dudek