Brukselski koronawirus uderza w UE
21 marca 2020Władze Belgii wprowadziły w ostatnią środę (18.3.2020) obostrzenia w poruszaniu się, podobne do francuskich. Można wychodzić z domu tylko do pracy (o ile naprawdę nie da się jej zastąpić telepracą), po podstawowe zakupy (głównie spożywcze), do apteki, banku, fryzjera oraz… niektórych księgarń. Ponadto dozwolone są spacery, biegi oraz inne sporty indywidualne w parkach, ale w towarzystwie jednej osoby lub z bliskimi mieszkającymi pod tym samym dachem (najczęściej chodzi o dzieci) i jednocześnie w odległości co najmniej półtora metra od innych ludzi. Dlatego Bruksela już nazajutrz po wprowadzeniu tych ograniczeń zamknęła dla samochodów drogi w wielkim miejskim parku leśnym Bois de La Cambre, by zapewnić tam więcej miejsca dla spacerowiczów.
Z dnia na dzień coraz więcej mieszkańców Brukseli wychodzi do okien i na balkony o ósmej wieczorem, by wspólnymi oklaskami podziękować służbie zdrowia, a także innym pracownikom z „pierwszej linii” belgijskiego frontu walki z zarazą. Choć jednak ruch na ulicach jest znacznie mniejszy niż zwykle, to przynajmniej na razie Bruksela nie jest aż tak opustoszała, jak można by się spodziewać po „mieście zamkniętym”. Stołeczna policja zapowiedziała, że w ten weekend wyśle nad obszary zielone swe drony, by wychwytywać tam zbyt duże grupki ludzi. Po alejkach w parku Cinquentenaire, tuż przy instytucjach UE, już w ostatnich dniach jeździły radiowozy, z których nadawano – po francusku, niderlandzku i angielsku – komunikaty epidemiczne. – Zachowujcie dystans od innych spacerujących. To obowiązek prawny – powtarzali policjanci. Mandat to 350 euro.
Telerozterki Parlamentu Europejskiego
Koronawirus coraz mocniej uderza w działanie instytucji UE, a przed największym problemem prawno-technicznym stoi teraz Parlament Europejski. Zgoda europosłów jest potrzebna do zatwierdzenia doraźnych przepisów, które m.in. ułatwią wydawanie funduszy spójności na walkę z sanitarnymi i gospodarczymi skutkami zarazy. Nawet, gdyby liczący w sumie 705 deputowanych europarlament zdecydował się na pełnowymiarowe obrady, to z powodu kontroli granicznych oraz zawieszenia bardzo wielu lotów na terenie UE, dotarłaby na nie tylko niewielka część europosłów. Dlatego na najbliższy czwartek zwołano tylko nadzwyczajną jednodniową „sesję głosowaniową” (kolejne obrady odsunięto na razie na drugą połowę maja), na której przewidziano zaledwie dwugodzinną debatę europosłów obecnych w Brukseli nad trzema projektami antykryzysowymi. W zwykłym tempie debaty na takimi projektami trwałyby łącznie kilkanaście godzin.
Ale co z głosowaniami? Kierownictwo europarlamentu zdecydowało się na - nieznane dotąd w tej izbie - „postępowanie pisemne” na odległość. Nadal nie ma pewności, jak to ma wyglądać pod względem technicznym. Wedle wstępnych planów europosłowie mają wypełniać karty głosowania, podpisywać, skanować i… po prostu przesyłać je mejlem do skrutatorów w Brukseli. Natomiast „obrady” niektórych komisji europarlamentarnych, a konkretnie ich kluczowych członków reprezentujących różne frakcje, przeprowadzano już za pomocą wideokonferencji. W ten sam sposób obradowała w ostatnią środę (18.3.2020) Komisja Europejska. Ponadto niektórzy urzędnicy UE oraz dyplomaci przeszli już na telekonferencyjny tryb także w indywidulanych i grupowych rozmowach z brukselskimi korespondentami na użytek wywiadów oraz nieoficjalnych briefingów. Tradycyjne południowe konferencje prasowe Komisji Europejskiej polegają teraz na odpowiedziach na pytania przesyłane elektronicznie.
Ambasadorzy na miejscu w Brukseli
Osobiście i regularnie spotykają się nadal ambasadorzy („stali przedstawiciele”) krajów Unii w Brukseli, których podstawowym zadaniem jest przygotowywanie posiedzeń Rady UE, czyli ministrów unijnych. Rada UE teoretycznie jest przygotowana do zdalnych głosowań i od lat stosuje czasem „procedurę ciszy” (decyzja jest uznawana za przyjętą, jeśli do określonej godziny nie pojawiają się sprzeciwy) za pomocą szyfrowanych łączy z rządami wszystkich krajów Unii. Jednak ewentualne zdalne podejmowanie decyzji Rady UE na szerszą skalę wywołuje na razie spore kontrowersje. Pomimo to jest niewykluczone, że telekonferencjom ministrów (w ostatnich dniach miały tylko status „nieformalnych obrad”) zostanie na kilka tygodni nadany status zwykłych posiedzeń Rady UE, dla których prawnej ważności będzie jednak potrzeba fizycznej obecności przedstawicieli chorwackiej prezydencji oraz służb prawnych.
Szef Rady Europejskiej Charles Michel przeprowadził już dwa „teleszczyty” UE, czyli telekonferencje z przywódcami wszystkich krajów Unii (na najbliższy czwartek jest planowana kolejna), ale zdaniem brukselskich dyplomatów już teraz ten format spotkań pokazał ogromne ograniczenia. Pojawiały się ponoć nawet problemy techniczne (słabnące połączenia, niewyciszanie mikrofonów), ale najdotkliwszy był brak możliwości nieformalnych spotkań na boku, w mniejszych grupach, błyskawicznych konsultacji z ekspertami. A przecież unijne szczyty to jeden z nielicznych przypadków posiedzeń przywódców międzynarodowych, które nie sprowadzają się do prostego zatwierdzania decyzji przygotowanych wcześniej przez dyplomatów (tak najczęściej bywa na szczytach NATO). Przeciwnie, szczyty UE często kończą się pod długich nocnych sporach – ogłaszanymi nad ranem decyzjami (lub fiaskami), które dość mocno odbiegają od wstępnych projektów.
Co z nowym budżetem Unii?
– Dlatego nie wyobrażam sobie, jak przywódcy 27 krajów mieliby na odległość i bez przyjeżdżania do Brukseli uzgodnić nowy unijny budżet, który ma wynieść aż ponad bilion euro – przekonuje nas jeden z zachodnich dyplomatów. I dlatego klapa lutowego „zwykłego” szczytu UE o budżecie 2021-27 już podsyca w Brukseli – wobec bardzo prawdopodobnej niechęci przywódców UE do teleobrad na ten temat – spekulacje o doraźnym przedłużeniu obecnej siedmiolatki o rok, by nowe programy budżetowe mogły zacząć się bez opóźnień w 2021 r. By unijne finansowanie było płynne, reguły budżetowe na przyszły tok powinny być bowiem – jak ostrzega Komisja Europejska - postanowione do najpóźniej do kwietnia, maja.
Londyn na dłużej we wspólnym rynku UE?
Te same ograniczenia telekonferencji, które przeszkadzają w teleszczytach UE, już doprowadziły do odwołania jednej londyńskiej rundy unijno-brytyjskich rokowań o pobrexitowej umowie handlowej, w której za pomocą wideołączy musiałoby negocjować kilkadziesiąt osób. A do tych kłopotów dołożyło się w tym tygodniu koronazakażenie głównego unijnego negocjatora, czyli Charlesa Barniera.
Lubisz nasze artykuły? Zostań naszym fanem na Facebooku! >>
Wprawdzie rząd Borisa Johnsona wciąż trwa przy deklaracjach, że pobrexitowy okres przejściowy (Brytyjczycy funkcjonują jakby byli nadal w Unii, ale nie mają prawa głosu w instytucjach UE) ma zakończyć się 31 grudnia, ale w Brukseli za coraz prawdopodobniejszy uznaje się wniosek Londynu o przedłużenie. Nie tylko wskutek niemożności wynegocjowania nowej umowy wskutek zarazy, ale i z lęku przed dokładaniem dodatkowego pobrexitowego wstrząsu gospodarczego do nadciągającego ciężkiego koronakryzysu.