Obóz koncentracyjny w środku wioski. „Wszyscy widzieli”
15 listopada 2020Sierpień 1944. Już po kilku pierwszych dniach Powstania Warszawskiego niemieccy okupanci biorą odwet na ludności cywilnej. Wypędzają z domów setki tysięcy mieszkańców zbuntowanego miasta. Są wśród nich Józefa i Zacheusz Witkowscy, mieszkający na Powązkach.
Z powstańczej Warszawy do obozu
– Zapędzono ich do Pruszkowa, gdzie Niemcy stworzyli obóz dla ludzi z Warszawy. I tam była selekcja. Wtedy dziadkowie widzieli się po raz ostatni w życiu – opowiada Waldemar Strzelecki, wnuk Witkowskich. Babcia Józefa z trojgiem dzieci została wepchnięta do pociągu, a następnie, jak i inni podróżni wywożeni z Warszawy w różnych kierunkach, wyrzucona gdzieś w polu przed Sochaczewem. Dostała się do gospodarstwa swojej kuzynki, gdzie dotrwała do końca wojny.
– O Zacheuszu słuch zaginął. Dopiero po wojnie, gdy babcia Józefa wróciła z dziećmi do Warszawy, dostała kartkę z obozu w Oranienburgu, którą wysłał na adres swojej siostry. Potem przyszła z PCK wiadomość o jego śmierci – mówi Strzelecki. Dlatego na rodzinnym grobie przez kilkadziesiąt lat widniał napis: „Zamordowany przez Niemców w obozie Oranienburg”.
Rodzina nie miała pojęcia, że z Oranienburga trafił do północnofryzyjskiej wioski Ladelund, gdzie utworzono filię hamburskiego obozu Neuengamme.
„Byliśmy bezradni”
W styczniu 1933 roku Ladelund „radośnie wita wytęsknioną narodową zmianę” – można przeczytać w kronice kościelnej. Dwa miesiące wcześniej 85 procent mieszkańców poparło partię nazistowską NSDAP, bo obiecywała utwardzone drogi i rowy melioracyjne.
Tutejszy pastor Johannes Meyer, zagorzały agitator partyjny, poparcie dla Hitlera głosi z ambony. Jesienią 1944 roku zapisuje w swojej kronice: „Wojna się zbliża. Także tu, w Ladelund, liczymy się z atakami z powietrza i wody. Na terenie gminy powstają rowy przeciwpancerne”.
Do kopania tych rowów, które miały chronić Niemcy przed inwazją aliantów, na początku listopada 1944 roku do wioski przybywa 2160 mężczyzn z 13 krajów, wśród nich 530 Polaków. Największa grupa pochodzi z holenderskiego Putten, które Niemcy spacyfikowali w odwecie za zamach na oficera Wehrmachtu.
Przybyli „wycieńczeni, jak duchy, jakby pozbawieni życia” – zanotuje w kronice pastor Mayer. I dalej:
„To już nie byli ludzie, ale kto? Nie wiem. Mieli na sobie łachmany pomazane farbą. W oczach była rozpacz, i jeszcze raz rozpacz. Zapytałem, jakich przestępstw dopuścili się ci ludzie. Komendant obozu odpowiedział, że niektórzy wykłuwali oczy Niemcom w Polsce i dzięki ich aresztowaniu uratowano życie wielu Niemców. Powiedziałem mu, że im się dobrze przyjrzałem i że przestępcy tak nie wyglądają”.
Mayer pisze o kapo, który bił więźniów opadających z sił: „Wszyscy w Ladelund to widzieli, każdy słyszał krzyki bitych ludzi. I byliśmy bezradni”.
Pochówek więźniów
Pastor Mayer, choć zagorzały nazista, postanawia odprawiać pochówki więźniom „w duchu chrześcijańskim”. Jest ich kilkadziesiąt każdego tygodnia. W ciągu sześciu tygodni istnienia obozu umiera 300 osób, w tym 37 Polaków. W księdze parafialnej i na płytach nagrobnych Mayer umieszcza ich nazwiska.
W tamtych czasach to rzecz niespotykana. – Jego zasługą było to, że zmarli mieli godny pochówek i to, że po wojnie poinformował o tym ich krewnych. Te nagrobki to najstarsze miejsca pamięci w RFN – mówi historyk Raimo Alsen, który w latach 2014-2018 kierował muzeum w Ladelund.
Waldemar Strzelecki od lat nie ustawał w poszukiwaniu śladów dziadka, którego uznano za zmarłego w obozie w Oranienburgu: – Wciąż szukałem jakichś informacji, może dlatego że babcia nigdy nie przyjęła do wiadomości, że dziadek nie żyje – mówi. Dwa lata temu na holenderskim portalu historycznym odkrył zdjęcie z płytą nagrobną z Ladelund, a tam nazwisko dziadka, Zacheusza Witkowskiego. – Gdyby babcia to wiedziała, na pewno umarłaby pogodzona ze światem – mówi Strzelecki. Gdyby nie pastor Mayer, pewnie nigdy nie odnalazłby grobu swego dziadka.
Wspomnienia więźniów
W 2020 roku odwiedza Ladelund wraz z grupą studentów germanistyki Uniwersytetu Warszawskiego zajmujących się kulturą pamięci.
Klaudia Jakielarz i Rafał Jurek są pod ogromnym wrażeniem wspomnień byłych więźniów, których można posłuchać w miejscowym muzeum. Jean Le Bris, były więzień, mówi:
„To było piekło, bo w Północnej Fryzji teren jest całkiem płaski. Przy kopaniu rowów SS-mani i kapo widzieli wszystko, aż po horyzont. Nie można było przerwać pracy ani na chwilę. Kto to zrobił, był natychmiast bity. Gdy wykopało się trochę ziemi, od razu wypływała woda i pracowaliśmy, stojąc w tej wodzie”.
Inny więzień, Bob Smith, wspomina:
„Wielu więźniów nie miało bielizny, tylko spodnie i kurtkę. Probowali owijać się kocami, by chronić się przed zimnem i wilgocią. Za to były drakońskie kary”.
Gdy studenci docierają na miejsce byłego obozu, są w szoku, że jest tu dziś zwykłe pole uprawne. „Jak to możliwe, że prywatna osoba uprawia teren, który był obozem i prowadził do zagłady ludzi?” – to pytanie, które zadaje sobie Maria Walasek.
Studenci na tropach historii
Uderza ją i to, że podczas zwiedzania niemieckich miejsc pamięci słyszy o zbrodniach „nazistów”. – Ani razu nie usłyszałam „Niemcy”, tylko wciąż „naziści”. To przykre, że oni tak to rozgraniczają – mówi. – Zupełnie jakby narodowi socjaliści przybyli z kosmosu. Rozumiem, że oni się tego wstydzą, próbuję postawić się na ich miejscu. Ale nie można tego wypierać – dodaje Marcin Lipka, który zajmuje się kulturą pamięci w swojej pracy magisterskiej. Ma wrażenie, że pamięć o wojnie jest w Niemczech o wiele mniej żywa niż w Polsce.
Badania geofizyczne terenu byłego obozu z 2015 wykazały, że jest on usiany licznymi przedmiotami. Nikt ich jednak nie zamierza wydobywać. W muzeum jest ich zaledwie kilka. – Nie ma porównania z takimi miejscami jak Auschwitz czy Treblinka, gdzie jest dużo autentycznych śladów. Tu wszystko jest jakby wyczyszczone, sterylne – mówi Kamil Getka.
– Ja mam deficyt autentycznych przedmiotów. Przecież też gdzieś u ludzi muszą być jakieś rzeczy z tamtych czasów. Taka autentyczność buduje atmosferę tego miejsca, w przeciwnym razie robi się sala muzealna – mówi wnuk więźnia Ladelund, Zacheusza Witkowskiego.
„Polska i Niemcy dla młodych ludzi” to projekt badawczy Instytutu Germanistyki Uniwersytetu Warszawskiego. – Studenci dociekają, jak wyglądają dziś dwustronne relacje, od sytuacji mniejszości niemieckiej w Polsce, do badania wyobrażeń młodych Niemców o Polsce i tworzenia przewodnika po Polsce dla młodych Niemców. Nie unikamy też tematów trudnych, historycznych, związanych z bolesnymi fragmentami wspólnej historii i kulturą pamięci – mówi kierująca projektem dr Grażyna Strzelecka z UW. Z pobytu w Ladelund studenci przygotują dokumentację na temat polskich więźniów, która będzie dostępna w Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie.
Trudna pamięć o zbrodniach
To, co z polskiej perspektywy może wydawać się zaledwie skromnym upamiętnieniem ofiar, w Niemczech jest sytuacją „atypową”, jak mówi Raimo Alsen w rozmowie z DW, tłumacząc, że zdecydowana większość z ponad 1000 obozów koncentracyjnych znajdujących się w granicach dzisiejszej RFN nie jest upamiętniona w żaden sposób. – W latach 50-tych Niemcy chcieli o wszystkim zapomnieć. Mówiono: Adolf Hitler był złym demonem, który uwiódł nas wszystkich – dodaje. Jego zdaniem ludzie „kryli się pod tym tłumaczeniem, by mówić sobie, że nie mogli temu przeciwdziałać”.
Także mieszkańcy Ladelund chcieli odciąć się od przeszłości. Po wojnie w barakach umieszczono niemieckich uciekinierów z Pomorza, a w 1971 roku w ramach ogólnoniemieckiego konkursu „Upiększamy naszą wieś”, pomimo protestów byłych więźniów Neuengamme, zburzono ostatni barak.
Jednak pamięci o zbrodniach nie dało się usunąć. Dziś przypomina o nich ośrodek pamięci i spotkań w Ladelund. "Nasza wystawa nosi tytuł 'Obóz koncentracyjny we wsi' i pokazuje, co widzieli wówczas tutejsi mieszkańcy. Mówi o tym, że obóz był obecny w życiu wioski", wyjaśnia Katja Happe kierująca placówką. Po wojnie o obozie wciąż przypominały mieszkańcom kolejne wizyty krewnych ofiar, głównie z Holandii. „Dzięki listom pastora Mayera do Putten i innych miejscowości w latach 1950-tych przyjeżdżali tu krewni. Jeśli przez wieś przechodzi ktoś, kto mówi w obcym języku, to trudno tego nie zauważyć. Dlatego nie można było zignorować faktu, że był tu obóz", mówi Happe.
O pierwszej wizycie krewnych ofiar informowały holenderskie media, zaś niemieckie milczały.
W połowie lat 80-tych powstała wystawa i obelisk w miejscu byłego obozu. To pierwsze takie inicjatywy w Szlezwiku-Holsztynie. Z 87 filii obozu Neuengamme po dziś dzień upamiętniono zaledwie kilka.
Szansa na odnalezienie grobów bliskich
Po fali zainteresowania nazizmem w latach 80-tych, w następnej dekadzie dokonał się kolejny zwrot w niemieckiej kulturze pamięci – wyjaśnia Alsen. Po raz pierwszy zaczęto wtedy mówić o Niemcach jako ofiarach wojny. – Chodziło o ucieczkę i wypędzenia Niemców z terenów dzisiejszej Polski, o bombardowanie Drezna – dodaje. Jego zdaniem należy mówić o tych niemieckich traumach, ale ze świadomością, że może powstać przy tym „niebezpieczeństwo relatywizowania nazistowskich zbrodni”.
Obóz w Ladelund był jedną z ponad 1000 filii zakładanych przez 22 duże obozy koncentracyjne, w tym Neuengamme, Dachau czy Ravensbrueck. Liczba więźniów w każdej z filii wynosiła od kilkudziesięciu do kilku tysięcy. Dziś po zdecydowanej większości z nich nie ma śladu.
Gdyby nie nagrobki, tak byłoby może i w Ladelund. Ale stało się inaczej. Co roku w Dniu Żałoby Narodowej, gdy w Niemczech upamiętnia się ofiary nazizmu, odbywa się tu nabożeństwo za więźniów obozu, a na ich grobach pojawiają się kwiaty. W tym roku dzień ten przypada 15 listopada.
W latach 90-tych odnaleziono krewnych kilku ofiar z Polski. Reszta historii nadal czeka na odkrycie – takie jak to, którego dokonał wnuk więźnia Zacheusza Witkowskiego. Dokumentacja, którą studenci z UW sporządzili dla Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, umożliwi dotarcie do aktów zgonów polskich więźniów. A to szansa dla kolejnych polskich rodzin na odnalezienie grobów swoich bliskich, o których istnieniu dotychczas nie mieli pojęcia.