Niemcy: Oskarżyciele ostatnich zbrodniarzy hitlerowskich
30 października 2013Kiedy pyta się Andreasa Brendela, czy można stawiać przed sądem 92-letniego człowieka, odpowiada krótko: „Morderstwo nie podlega przedawnieniu”. Jego obowiązkiem, jako prokuratora, jest ściganie przestępców. Dziennikarze często stawiają Brendelowi takie pytania; ostatnio rosyjski reporter telewizyjny. W rozmowie z człowiekiem, który od dziesięciu lat ściga i stawia przed niemieckimi sądami nazistów w podeszłym wieku, pytania takie aż się proszą. Andreas Brendel jest szefem Centrali Badań Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Dortmundzie.
Brendel argumentuje zawsze w dwojaki sposób. Najpierw z czysto prawnego punktu widzenia. Ale zaraz potem dodaje: „Ciągle jeszcze są ofiary i ich rodziny. Postawienie winnych przed niemieckim sądem i udowodnienie im zbrodni jest dla nich bardzo ważne, niezależnie od tego, czy będą odbywali karę, czy nie. Bardzo ważne też, żeby opowieści o losach tych ludzi były wysłuchane przez niemieckich śledczych”.
„Widać, jakie to ważne“
Stefan Willms jest nadkomisarzem policji kryminalnej w Duesseldorfie. W Krajowym Urzędzie Kryminalnym prowadzi grupę śledczą zajmującą się wyłącznie ściganiem zbrodni narodowosocjalistycznych. Jest to jedyna taka grupa w Niemczech. Willms i Brendel wspólnie walczą ze zbrodniami dokonanymi ponad 70 lat temu. Willms przypomina sobie sprawę we Włoszech, gdzie zamordowanych zostało 60 mężczyzn. Jeden po drugim zostali zagnani do piwnicy i zastrzeleni. Ostatni mieli przed oczami ciała zamordowanych. Tylko jeden chłopiec przeżył masakrę. Kiedy ten ocalały miał okazję podzielić się swoimi przeżyciami z komisarzem z Niemiec, wziął go w ramiona i podziękował mu. - Czekał na mnie ponad 60 lat i był bardzo wdzięczny, że przyjechałem – wspomina komisarz Willms. – W rozmowie czuje się, ile to znaczy dla tych ludzi – dodaje.
Ciemne włosy Willmsa poprzetykane są już siwizną, mimo to, kiedy w dżinsach i kraciastej koszuli siedzi w swoim biurze w Duesseldorfie, przypomina bardziej młodego buntownika, niż nadkomisarza policji kryminalnej. Nad jego głową plakat: „Policja w państwie nazistowskim”. Stefan Willms nie bardzo pasuje do szykownego budynku Krajowego Urzędu Kryminalnego. Łatwiej wyobrazić go sobie gdzieś w drodze, z aparatem fotograficznym i notesem, podczas rozmów z ludźmi.
W pracy pomaga mu może to, że urodził się wiele lat po wojnie, w 1959 roku. Ofiary wiedzą, że nie mógł brać udziału w hitlerowskich zbrodniach. Mimo to: „Człowiek ponosi, jako Niemiec, pewną odpowiedzialność za to, co się wówczas wydarzyło”, mówi. Ale w czasie rozmów w miejscach dawnych zbrodni dobrze nie czuje się nigdy.
Oskarżony, wiek: 92 lata
Kiedy Andreas Brendel wchodzi do gmachu sądu w Hagen, ma na sobie ciemne ubranie, białą koszulę z białym krawatem i okulary w rogowej oprawie. W Sądzie Krajowym w Hagen toczy się rozprawa przeciw Siertowi Bruinsowi. 92-letni dziś były esesman i funkcjonariusz hitlerowskiej policji granicznej jest oskarżony o udział w zamordowaniu we wrześniu 1942 w holenderskim mieście portowym Delfzijl uczestnika ruchu oporu. Sprawa toczy się od września br.
Świadków zbrodni nie ma już żadnych. Zeznają więc świadkowie z innych procesów wytoczonych już Bruinsowi. Prokurator Brendel, skoncentrowany robi notatki, rzadko stawia pytania.
Holender Bruins stał już raz w Dortmundzie przed sądem. W 1980 roku. Zastrzelenie holenderskiego partyzanta Alderta Klaasa Dijkemę zostało wówczas uznane za umyślne zabójstwo. – Ważna dla rozróżnienia między umyślnym zabójstwem a morderstwem jest perfidia czynu. Czy ofiara musiała liczyć się ze śmiercią? – pyta Brendel. Dzisiaj pytanie to traktuje się inaczej niż w latach 80-tych ubiegłego wieku. Dlatego Bruins ponownie stoi przed sądem. Jednocześnie rodzi się pytanie, czy niemiecki wymiar sprawiedliwości nie obchodził się zbyt łagodnie ze zbrodniarzami nazistowskimi? Andreas Brendel nie chce się wypowiadać na ten temat. Nie, żeby unikał odpowiedzi, ale ma teraz inne sprawy na głowie. Chce zadbać o sprawiedliwość a nie pytać, dlaczego nie zrobiono tego już wcześniej.
W ramach swoich kompetencji szefa Centrali Badań Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Dortmundzie odpowiada właściwie za sprawy toczące się w Nadrenii Północnej-Westfalii. Całe Niemcy obejmuje działalność Centrali Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu. Tyle, że instytucja w Lundwigsburgu jest właściwie placówką prowadzącą wstępne śledztwo. Kiedy domniemanym zbrodniarzom hitlerowskim ma być wytoczony proces, akta sprawy, dokumenty archiwalne i wyniki wstępnego śledztwa Ludwigsburg przekazuje prokuraturze danego kraju związkowego. Jedyną prokuraturą krajową, której działalność koncentruje się na zbrodniach hitlerowskich jest właśnie placówka w Dortmundzie, kierowana przez Andreasa Brendela. W ostatnich latach prokurator Brendel prowadził chyba wszystkie głośne sprawy przeciw byłym zbrodniarzom nazistowskim.
Masakra w Oradour
Jezeli istnieje stereotyp fanatycznych łowców nazistów, Andreas Brendel i Stefan Willms w żadnym wypadku mu nie odpowiadają. Swoją pracę traktują trzeźwo, przynajmniej starają się zachować dystans. Zaledwie kilka tygodni temu byli razem w Oradour-sur-Glane, francuskiej miejscowości, gdzie latem 1944 roku żołnierze Wehrmachtu wymordowali niemal całą ludność. Spędzili całą wieś, rozdzielili kobiety z dziećmi i mężczyzn, i w straszliwy sposób zamordowali. Zginęły 642 osoby, przeżyło zaledwie kilka. Prokuratura w Dortmundzie prowadzi śledztwo przeciw członkom ówczesnej dywizji pancernej SS o nazwie „Der Führer”. Niemieckiej opinii publicznej zbrodnia ta stała się znana dopiero po wizycie w Oradour-sur-Glane prezydenta Joachima Gaucka. Brendel i Willms wszczęli śledztwo już dawno. Byli na miejscu, gdzie rozmawiali z nielicznymi, żyjącymi jeszcze świadkami zbrodni. Jeżeli dojdzie do sprawy sądowej, są to nadzwyczaj ważni świadkowie.
W Niemczech Brendel i Willms przeszukali już mieszkania podejrzanych. Szczegółów jednak nie zdradzają. W czasie trwania śledztwa nie wolno ich ujawniać. Ale mogą powiedzieć, na jakich dowodach i poszlakach opierali się w innych sprawach. Często są to pamiętniki albo listy ze zdaniami typu: „W sobotę znowu wyruszyłem z trzema kolegami, żeby zgarnąć z okolicy trzech Żydów. Załatwiliśmy ich później w świetle księżyca na żydowskim cmentarzu”. Brendel i Willms znajdują zdjęcia, notatki, które poświadczają obecność podejrzanego w tym czy innym miejscu. Raz znaleźli nawet narzędzie zbrodni.
„Czas nagli“
Brendel i Willms omawiają wszystkie swoje kroki. – Nie ma tygodnia, żebyśmy z sobą nie telefonowali. Co najmniej dwa razy w miesiącu spotykamy się – mówi Willms. Wspierają się też psychicznie. Często całymi dniami nie robią w końcu nic innego, tylko zapoznają się ze szczegółami potwornych zbrodni. – Czegoś takiego nie odkłada się ot tak, ad acta – przyznaje Willms. Do tego dochodzą listy z pogróżkami, które raz po raz otrzymuje Andreas Brendel. Jakim prawem pozwala sobie na ściganie starych ludzi? – Z reguły wpinam je po prostu do segregatora – komentuje bez emocji. Raz pogróżki dotyczyły nawet jego rodziny. – Tu zabawa się kończy – stwierdza krótko.
- Mieliśmy kolegów, którzy tego nie wytrzymali – opowiada Willms. Znaleźli sobie inną pracę. Dla Stefana Willmsa i Andreasa Brendela nie wchodzi to w grę. Dalej będą robić to, co robią. – Przypuszczalnie tak długo, dopóki nie umrze ostatni zbrodniarz hitlerowski – mówi Brendel. – Czas nagli. Jeżeli znajdziemy jakiegoś sprawcę, traktujemy sprawę priorytetowo – dodaje. Niedawno pojawiła się informacja, że w całych Niemczech toczy się śledztwo przeciw 30 byłym strażnikom hitlerowskiego obozu zagłady w Auschwitz. Niektóre z akt sprawy są już w drodze do Stefana Willmsa i Andreasa Brendela. Pracy im jak na razie nie brakuje.
Sarah Judith Hofmann / Elżbieta Stasik
red. odp.: Iwona D. Metzner