Porwany przez Niemców: “Nie ustanę w poszukiwaniach”
22 listopada 2017– A na ile się Pan czuje? – Na 85 – odpowiada ze śmiechem. – Ale ostatnio jest coraz lepiej. Mam raka i to mi pomaga. Bo u mnie w rodzinie nigdy nie było chorób, zawsze się walczyło. Więc teraz ten rak mnie wzmacnia, bo muszę walczyć. Następnego dnia idzie do szpitala na kolejną chemię. Koniecznie chciał się umówić na wywiad jeszcze przed zabiegiem.
Na tropie zrabowanych dzieci. Druga część akcji Interii i Deutsche Welle
Himmler – przyjaciel domu
Willa w hamburskiej dzielnicy Harburg ma prawie sto lat. Wokół duży ogród i trawnik, po którym biegają kury. Dokładnie trzy sztuki. A kiedyś były ich tu setki, bo Adalbert Heinecke, przybrany ojciec Folkera, był hodowcą z pasją. W przedpokoju pod lustrem stoi słoik z drobno pokrojonymi parówkami. Dla kur. – Dobrze tu im się powodzi, tym moim kurkom – mówi Folker, rozsypując zawartość słoika na tarasie.
Kilkadziesiąt lat temu na tym samym tarasie stał inny specjalista od drobiu – Heinrich Himmler. Jego żona miała dużą hodowlę, a szef SS chętnie gawędził z Adalbertem Heinecke. – To było jakoś krótko przed końcem wojny. Zobaczyłem na tarasie mężczyznę w czarnym płaszczu i wielkim kapeluszu. Stał tu z moim tatą i tłumaczył mu, że musi przebudować kurniki, że nie powinny stać na osi północ-południe, ale na linii wschód-zachód. I tata tak zrobił. Ten mężczyzna to był Heinrich Himmler – wspomina mężczyzna. Ale rozmowy na tarasie dotyczyły także hodowania ludzi. Aryjskiej rasy.
Zasilić aryjską rasę
W 1942 roku Heinrich Himmler na spotkaniu z wysokimi rangą oficerami SS instruował: “Musimy sprowadzić całą dobrą krew, która istnieje na świecie, całą krew germańską”. Odtąd naziści w okupowanych krajach mieli porywać dzieci o aryjskim wyglądzie. Z czasem instrukcje dotyczące krajów wschodnioeuropejskich zostały złagodzone, tu można też było porywać dzieci o nieco ciemniejszych oczach czy włosach. Najważniejsze, by w niedalekiej przyszłości zasiliły “aryjską rasę panów”.
Tymczasem jego hamburski znajomy Adalbert Heinecke, który po przebytej w młodości szkarlatynie był bezpłodny, poszukiwał spadkobiercy. Zajmował się transportem morskim, miał 40 statków. Oprócz tego działki i kilkadziesiąt domów na wynajem. Ale komu przekazać ten cały majątek, skoro nie ma się własnych dzieci? Adalbert należał do NSDAP i słyszał o ośrodkach Lebensbornu, które pośredniczyły w adopcjach. Wiedział też, że należące do SS stowarzyszenie Lebensborn – ze starogermańskiego “Źródło życia” – było oczkiem w głowie jego znajomego od kur, Heinricha Himmlera. To tam sprowadzano dzieci porywane z okupowanych krajów, które nadawały się do “zniemczenia”. Jednak akurat o tym Adalbert nie wiedział. A na pewno nie chciał wiedzieć. Jesienią 1942 roku szef SS skierował go w sprawie adopcji do ośrodka Sonnenwiese pod Lipskiem. W “Słonecznej łące” był już kilkuletni chłopiec Aleksander Litau, niebieskooki blondynek przywieziony z Ukrainy. Porwany z Ukrainy.
Przeczytaj także: Historia Zyty: Nie trzeba być zabitym, by umrzeć
Porwanie z Ukrainy
Tamten ukraiński chłopiec to Folker Heinecke, hamburski przedsiębiorca Folker Heinecke. Od 27 lat szuka swoich korzeni. Był w archiwach w Polsce, w Rosji, na Ukrainie. W swojej hamburskiej willi, pełnej portretów przodków i modeli statków, Folker tonie w dokumentach. Mozolnie, krok po kroku odtwarza swoją historię.
– To musiało być tak, że biegałem po ogrodzie u swoich rodziców. Dokładnie obok nas wiodła droga, którą jechali niemieccy żołnierze w ramach akcji Barbarossa przemieszczali się w kierunku Sewastopola. Musieli mnie zauważyć. Krótko przedtem Himmler nakazał sprowadzanie dobrej krwi do Niemiec.
“Będziemy rabować dzieci o blond włosach i niebieskich oczach, aryjskie dzieci, będziemy wysyłać do Niemiec”, tak im tłumaczył. A ja byłem taki aryjski – ironizuje Folker. Ta ironia pojawia się na jego twarzy za każdym razem, gdy mówi o swojej rzekomej “aryjskości”.
– I tak też zrobili ze mną. Wsiadłem do jakiejś ciężarówki czy jeepa, a potem znalazłem się w Łodzi. Z Łodzi przewieziono mnie do Bruckau, tam też był Urząd Rasowy. Sprawdzali, czy moje wymiary odpowiadają aryjskim kryteriom. Potem był Kalisz. Jeszcze sobie przypominam te wielkie pomieszczenia, sale z przeszklonymi oknami, w których jedliśmy. Potem Połczyn Zdrój, gdzie byłem 3-4 miesiące, aż przyjechałem do Kohren-Sahlis, jakoś pod koniec 1942 roku. A w styczniu czy lutym pojawili się tam moi rodzice adopcyjni, znaleźli mnie tam i zabrali: “Tego weźmiemy”. Jakby brali jakiegoś psa. “Ten do nas pasuje”, mówili. Siedziało nas może 30-40 chłopców, żeby oni mogli sobie wybierać. Ja podbiegłem do mojego przyszłego ojca i położyłem mu głowę na kolanach. I mnie wybrali.
Szczęśliwe dzieciństwo
Potem nastał raj. Tak mówi dziś Folker o życiu w nowym domu. – Relacja z rodzicami była dobra, może nawet lepiej mnie traktowali niż swoje własne dziecko. Punktualność, jedzenie o wpół do ósmej, wpół do pierwszej, wpół do ósmej wieczorem. Moja matka wszystkim się zajmowała, mieliśmy duży dom, dwóch ogrodników. Gdy wracałem później ze szkoły, w pościeli czekało na mnie ciepłe jedzenie, bo mama je tam wstawiała. Byliśmy zgraną rodziną, podróżowaliśmy razem – opowiada Folke, ze wzruszeniem pokazując zdjęcia rodziców.
W raju tylko raz powiało grozą. – Sąsiedzi zawsze wiedzą o człowieku najwięcej. Do nas przychodziły wszystkie dzieci z okolicy, bo mieliśmy staw. Kiedyś, jak miałem 7 lat, nagle mówi do mnie mój kolega Wolfgang: Ty nie jesteś dzieckiem swoich rodziców”. Nagle świat mi runął. Ale nie pytałem rodziców. Przecież byłoby im przykro.
Tak wyglądała wizyta w domu Folkera Heineckego. Zobacz zdjęcia na facebooku
Szukanie korzeni
Dopiero mając około 50 lat, gdy rodzice już dawno nie żyli, Heinecke zajął się swoją historią. Gdy pytam go, czy czegokolwiek żałuje w życiu, to okazuje się, że właśnie tego jednego: że nie zaczął wcześniej szukać.
Czy pomimo szczęśliwego dzieciństwa jego historia jakkolwiek wpłynęła na jego późniejsze życie? Jest przekonany, że tak. Bo trudno być "wykorzenionym” i jednocześnie coś budować. Gdy po 13 latach opuściła go żona z dwuletnią córeczką, trudno mu było stworzyć nowy stabilny związek. Od pewnego momentu w życiu fakt, że nie zna swoich rodziców, stał się jego głównym problemem. Nie ustaje w poszukiwaniach. Z moskiewskich archiwów przyszła informacja o 200 osobach o nazwisku Litau, które w 1940 roku, gdy się urodził, mieszkały na Krymie. Folker chce jechać na Krym i spotkać ludzi, którzy mogą być jego rodziną. Niedawno dostał informację o miejscu pochówku swego ojca. Albo raczej mężczyzny, który mógł być jego ojcem. Poległ pod Stalingradem. Folker chciałby pojechać w to miejsce. – Czułbym spokój, gdybym mógł domknąć tę historię, stanąć nad grobem któregoś z rodziców – przyznaje.
Trzej "bracia” z Lebensbornu
Najchętniej ruszyłby w drogę z bratem. Bo Folker ma brata, a nawet dwóch. Jeden z nich to Hermann Lüdeking w Bad Dürren, a drugi to Janusz Bukorzycki w Łodzi. Wszystkich trzech łączy Lebensborn. Z Hermannem Folker był w ośrodku "Sonnenwiese” w tym samym czasie, bawili się na tym samym podwórku. Od lat dzwonią do siebie co parę dni. Wkrótce znów wyślą sobie nawzajem świąteczne kartki. – Rozumiemy się jak nikt. Pewnie lepiej niż w niejednej rodzinie. Jesteśmy prawdziwą rodziną – mówi. Folker kibicuje Hermannowi w jego staraniach o odszkodowanie i uznanie porwanych dzieci za ofiary. Ze względu na dobra sytuację finansową on sam się o nie nie stara. Ale uważa za skandal, że do tej pory państwo niemieckie regularnie odmawiało odszkodowań. Ma nadzieję, że decyzja w sprawie jego brata Hermanna zapadnie w najbliższych miesiącach i otworzy drogę także innym porwanym dzieciom. Dla Folkera ważne jest przede wszystkim zadośćuczynienie moralne.
Monika Sieradzka
Zachęcamy do odwiedzania naszych stron na Facebooku (Deutsche Welle na FB), gdzie będziemy dokumentować naszą podróż w poszukiwaniu zrabowanych dzieci.