Syn Willy’ego Brandta o uklęknięciu ojca: „Konieczny gest”
7 grudnia 2020DW: Wtedy, 7 grudnia 1970 roku, kiedy Willy Brandt uklęknął przed Pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie, miał Pan 22 lata i studiował historię. Czy pytał Pan potem swojego ojca o ten gest?
Peter Brandt: Nie spotkaliśmy się osobiście bezpośrednio przed i po tym geście, dlatego wtedy go o to nie zapytałem. Odniosłem jednak wrażenie, że był to bardzo osobisty gest, który jest zrozumiały i o który się nie pyta. Dopiero później rozmawialiśmy o wizycie w Polsce i uklęknięciu, które było zaskakującym ruchem podczas politycznego zdarzenia o charakterze międzynarodowym.
Podczas tamtej wizyty podpisano ważny układ między Polską a Republiką Federalną Niemiec o normalizacji wzajemnych stosunków. Po 25 latach od zakończenia wojny traktat potwierdzał granicę na Odrze i Nysie.
- I jakieś 10 lat później rozmawialiśmy o tym, a także o tym, jak gest uklęknięcia został przyjęty w Niemczech. Wtedy zdania były podzielone. W ankiecie „Spiegla” więcej osób było zdania, że uklęknięcie było przesadnym gestem. Również w Polsce opinie nie były jednomyślne. Nurty nacjonalistyczne wcale nie były szczęśliwe, że uklęknięcie miało miejsce przed Pomnikiem Bohaterów Getta, a nie na przykład przed Grobem Nieznanego Żołnierza. To było bardzo świadome. Część polskiego społeczeństwa zareagowała z dystansem lub odrzucała gest, inni byli nim głęboko wstrząśnięci.
Prasa w Polsce nie pokazała zdjęcia z uklęknięcia Brandta, a później pokazywała je ocenzurowane, bo nie pasowało to komunistycznej propagandzie. Czy Willy Brandt rozmawiał z Panem na temat trudnego polsko-niemieckiego pojednania?
- Tak, co rusz. Długo było ono obciążone kwestią wschodniej granicy Niemiec. Wtedy mówiło się jeszcze „niemieckie ziemie wschodnie”. Również socjaldemokryczna SPD (Willy Brandt był szefem partii w latach 1964-1987, red.) ostrożnie traktowała ten temat – ze względów wewnątrzpolitycznych, aby nie stracić w środowiskach wypędzonych ogromnej części wyborców. Od połowy lat 60. silniej uprzytomniano sobie, co nazistowskie Niemcy wyrządziły w Europie Środkowej i Wschodniej. Nałożyło się na siebie wiele aspektów polityki realnej i polityki pojednania.
Willy Brandt był pierwszym kanclerzem RFN, który po wojnie przyjechał do Polski. Jakie to mogło wywrzeć na nim emocjonalne wrażenie?
- Moja mama opowiedziała mi taką anegdotę: była bardzo poruszona gestem uklęknięcia i zapytała Willy’ego po powrocie: „Zaplanowałeś to czy nie?” A on opowiedział typowo po swojemu: „Coś trzeba było zrobić”. Mama nie była po tej odpowiedzi mądrzejsza.
A co Pan myśli?
- Według mnie nie była to żadna rutyna ani czysta kalkulacja. Niektórzy mówią nawet, że to trzeba było trenować, bo paść na kolana z pozycji stojącej i potem wstać, nie używając ramion, nie jest takie proste. Z mojego punktu widzenia chodziło o to, że ktoś, kto osobiście jest całkowicie bez winy, który z tą tyranią nawet walczył, prosi o przebaczenie dla swojego kraju. I myślę, że to w ten sposób zrozumiano. W skali międzynarodowej ten gest wywołał żywy oddźwięk. Nawiasem mówiąc, Willy Brandt był zawsze zagorzałym przeciwnikiem zarzutu o zbiorową winę, ale istniała zbiorowa odpowiedzialność. I to był właśnie gest, który był konieczny, aby zacząć od nowa. Nie tylko w stosunku do Polaków, ale w ogóle, by na nowo usytuować Niemcy.
Pana ojciec nie musiał klękać. On sam był prześladowany w Trzeciej Rzeszy, schronił się w Norwegii, a potem w Szwecji.
- To odpowiedzialność, którą dobrowolnie przyjął na siebie jako przedstawiciel niemieckiego społeczeństwa. Ta kwestia zajmowała go już pod koniec wojny.
Dziennik „Bild“ komentował gest Brandta: „Ten katolicki naród wie, że klęka się jedynie przed Bogiem. Przyjeżdża socjalista z Zachodu, który prawdopodobnie wystąpił z Kościoła, i ugina kolana. To porusza naród”. Pana ojciec miał z oburzeniem zareagować na te słowa . Jaką rolę zajmowała religia w jego życiu?
- Nie był ateistą, lecz agnostykiem w sensie: może coś tam jest, nie wiemy tego. Zdenerwował się na ten komentarz „Bilda”. „Czy te *** wiedzą, przed czym klęczałem?”. Nie jestem do końca pewien, czego spodziewał się w ostatniej fazie swojego życia i czego był ciekaw.
Willy Brandt jest znany ze swojej polityki wschodniej. W czym widzi Pan, jako historyk, jego największe zasługi na tym polu?
- Rozpoznał szansę w sytuacji politycznej, w której oba supermocarstwa po groźbie wybuchu wojny atomowej podczas kryzysu kubańskiego zdecydowały się poczynić starania, by nie prowadzić ze sobą wojny. Grupa intelektualistów i praktyków wokół Willy’ego Brandta pojęła to jako szansę. Nie można było przewidzieć, czy i kiedy doprowadzi to do rozwiązania bloku wschodniego.
Było to nowe podejście polityczne, bardzo długotrwałe, okrężną drogą, nieuchronnie prowadzące też do nieporozumień. Ta pozycja wyjściowa i polityczna wola przeforsowania swoich żądań w polityce wewnętrznej są niezwykłe. Fakt, że nie wycofano się z tego po zakończeniu koalicji socjaldemokratów i liberałów, przemawia za istotą tego podejścia. Postawiono inaczej akcenty, ale linia pozostała.
Co Pan czuł, kiedy ojciec odbierał Pokojową Nagrodę Nobla za politykę wschodnią?
- Nie zawsze się z nim politycznie zgadzałem, ale bardzo mu tego życzyłem. Usatysfakcjonowało mnie to.
Pana relacje z ojcem nie zawsze były łatwe. W młodości był Pan trockistą, skazanym nawet na dwa tygodnie aresztu dla nieletnich. Czy Willy Brandt dawał Panu do zrozumienia, że taka aktywność może szkodzić jego politycznej karierze?
- Czasem, ale bardzo rzadko. Jest takie powiedzenie: kto siedzi w szklanym domu, nie powinien rzucać kamieniami. On w młodości był też dosyć radykalny, lewicowy socjalista, dlatego byłoby to dziwne. Poza tym niczego by u mnie nie wskórał, mógłby zakończyć swoje finansowe wsparcie, kiedy studiowałem, ale nic by to nie dało, najwyżej zrujnowało nasze relacje. On był też kimś, kto zdecydowanie uważał, że należy samemu zbierać doświadczenia.
Czy dla Pana ojciec był charyzmatyczny? Czy w życiu prywatnym też miał pewną aurę?
- Miał wiele twarzy w życiu prywatnym i ta charyzmatyczna była z pewnością jedną z nich. Na pewno był jakiś charyzmatyczny moment, ale nie było charyzmatyznego ojca. Dla mnie był normalnym ojcem. Tylko czasem zauważałem, czym się różni od innych, że np. nie siedział automatycznie o danej godzinie przy kolacji.
Powiedział Pan kiedyś, że to był także stres, kiedy przedstawiano Pana jako syna Willy’ego Brandta. Co miał Pan na myśli?
- Osobiście było dla mnie pewną ulgą, kiedy nie był już kanclerzem i nie stał w pierwszej linii. Kiedy się ma 20 lat, nie może się być nikim innym, tylko synem tego a tego... W wieku 30 lat jest już może inaczej, kiedy samemu coś się stworzy, automatycznie wyrasta się z roli syna. Dzisiaj nie mam z tym problemu, ale w młodości tak było. Nie odniosłem jednak wtedy wrażenia, że mimowiednie odnoszę jakieś korzyści. W nieco innej sytuacji był już mój młodszy brat, który miał ochronę osobistą. Dla mnie nie odgrywało to jeszcze żadnej roli. W miarę normalne życie.
Normalne? Kennedy napisał Panu usprawiedliwienie do szkoły...
- Robert Kennedy, „Bobby“, minister sprawiedliwości. W 1962 roku był przez dwa dni w Berlinie i chciał poznać dzieci. Moja matka odparła, że musimy iść do szkoły, ale on nalegał. Usprawiedliwienie było śmieszne: „Peter i Lars musieli wziąć udział w ważnych rozmowach dotyczących wolności Berlina i Stanów Zjednoczonych”. To było dla mnie raczej nieprzyjemne. Nie mogłem tego pokazać w szkole. Rodzice musieli później napisać inne usprawiedliwienie.
Jak w dzieciństwie spędzał Pan czas z ojcem?
- Miał mało czasu. Nie tak mało, jak za czasów, kiedy piastował najwyższe urzędy, ale wyraźnie mniej niż inni ojcowie. Ale kiedy już był, zajmował się nami i poświęcał nam uwagę. Tak to odbierałem, kiedy grał z nami, bawił się w ogrodzie, spacerował, kiedy mu coś opowiadaliśmy...
A jest takie jedno wspomnienie, które jest Panu szczególnie bliskie?
- Kiedy zimna wojna natrafia na rodzinną normalność. To był sierpień/wrzesień 1962, miałem 13 lat. Ojciec czekał aż matka i bracia pójdą spać i powiedział mi, że jeżeli przez dłuższy czas nie wróci do domu, to ja jestem najstarszy i muszę pomóc mamie. „Ty jesteś mężczyzną w domu”. Byłem pod wrażeniem i zadawałem sobie pytanie, co jest grane. Chodziło o ewentualny atak na zachodni Berlin, o którym dowiedział się mój ojciec. Zachodni alianci odnotowali ruchy wojsk sowieckich. Wtedy był taki pomysł, że rząd Berlina będzie bronił do końca małego obszaru. O tym wszystkim dowiedziałem się dopiero później. Wtedy podczas naszej rozmowy zauważyłem, że traktował mnie bardzo poważnie.
Również Willy Brandt chciał zostać historykiem. Jak ojciec ukształtował Pana zawodowo?
- Oboje mamy coś kontemplacyjno-analitycznego i aktywistycznego. U mnie większy wpływ miało to pierwsze. Co nie znaczy, że to drugie nie odgrywa w moim życiu żadnej roli.
Jest Pan w SPD?
- Nie jestem działaczem, tylko członkiem. I w pierwszej linii jestem aktywny na polu polityczno-publicystycznym.
Rozmawiała Katarzyna Domagała-Pereira
*Prof. dr Peter Brandt (rocznik 1948) – historyk, najstarszy syn Willy’ego Brandta. Do czasu emerytury był profesorem historii na Uniwersytecie Zaocznym w Hagen.