„Tu Radio Wolna Europa”. 70 lat Rozgłośni Polskiej RWE
3 maja 20223 maja 1952 roku rozpoczęła nadawanie z Monachium Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. Omijając obowiązującą w komunistycznej Polsce cenzurę, stacja była dla wielu Polaków źródłem obiektywnych informacji o wydarzeniach w kraju i na świecie. Jednym z głosów Wolnej Europy był od stycznia 1970 aż do zamknięcia rozgłośni w 1994 roku Janusz Marchwiński.
DW: Przepracował Pan ponad dwadzieścia lat w Radiu Wolna Europa. Wraca Pan jeszcze myślami do tamtych czasów?
Janusz Marchwiński: Tak, bardzo często. Zespół Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa składał się z ludzi niezwykłych, często o życiorysach, które mogłyby posłużyć za scenariusz filmu sensacyjnego. Wielu żyło jeszcze w Polsce przedwojennej. Pierwszy dyrektor rozgłośni Jan Nowak-Jeziorański zgromadził w Monachium elitę przedwojennych dziennikarzy, pisarzy, poetów, reżyserów, aktorów. Było wśród nich mnóstwo ludzi niesłychanie ciekawych, wielowarstwowych, którzy zbudowali mój ogląd świata, rozbudzili ciekawość Polski przedwojennej, którzy nadali nowy wymiar słowu patriotyzm, które może w tej chwili jest już bardzo wyświechtane. To byli ludzie, którzy żywo i w sposób niezakłamany przeżywali miłość do utraconej ojczyzny. I to było w Wolnej Europie bardzo niezwykłe. Tych ludzi w większości już nie ma wśród nas. Wspominam ich jak najbliższą rodzinę, najbliższych przyjaciół.
Rozgłośnia Polska RWE była oknem na świat dla milionów Polaków, źródłem prawdziwych informacji w najciemniejszych czasach PRL. Za słuchanie Wolnej Europy można było trafić do więzienia. Jak się pracowało ze świadomością takiej odpowiedzialności?
Przez sam fakt, że była to praca zespołowa, a zespół był dość liczny, poprzez rytm pracy redakcyjnej, nie miałem poczucia, że spełnia się jakąś specjalnie ważną misję. Po prostu trzeba było wykonać konkretną pracę na konkretną godzinę, wysilić umysł, siąść przy maszynie do pisania, zanieść tekst do do akceptacji, nagrać go i tyle. Potem szło się do domu. Człowiek przekraczał wtedy taką niewidzialną kurtynę, wracało się do zupełnie innej rzeczywistości, do życia w Monachium, do przyjaciół, którzy często nie mieli zielonego pojęcia o tym, co dzieje się w Polsce, o tamtejszej polityce, czyli o zawiłościach, którymi ja żyłem na co dzień.
Można by pomyśleć, praca jak każda inna. Ale dla ówczesnych polskich władz byliście wrogami. Do redakcji próbowali przenikać agenci SB, zresztą skutecznie. W 1981 roku przed siedzibą RWE w Monachium wybuchła podłożona tam bomba, miały miejsce zamachy na pracowników innych sekcji.
Ja osobiście nie odczuwałem zagrożenia, tego całego KGB, SB. Oczywiście były incydenty, takie jak bułgarski, gdzie jeden ze współpracowników sekcji bułgarskiej został otruty tym słynnym parasolem. A u nas był naturalnie ten kapitan Czechowicz, którego zresztą doskonale znałem, a później jeszcze był niejaki Mieczysław Lach, jakiś tam pan Smoliński. Trzeba się było liczyć z tym, że bezpieka jest gdzieś w tle, no bo byłoby to co najmniej dziwne, gdyby oni się nie interesowali Wolną Europą i nie próbowali nas w jakiś sposób infiltrować. Ale później, gdy już otworzono teczki, okazało się, że było w nich bardzo niewiele. Był jeden dość przykry przypadek mojego dawnego kolegi, który zdecydował się spotkać, chyba w Wiedniu, z wysłannikiem SB. Zrobił to dobrowolnie, jemu zależało po prostu na pieniądzach. No są tacy ludzie, wszędzie.
Jaki mieliście stosunek do tych ludzi, którzy okazali się być agentami?
Spotykał ich ostracyzm. Tego kolegę o którym wspomniałem, zobaczyłem potem kiedyś na lotnisku. Odwróciłem się i poszedłem. Nie miałem ochoty z nim rozmawiać. No bo o czym? To, co zrobił, było po prostu podłe i niskie. To był podły mały człowieczek, nawet w sensie fizycznym, bo nie był wysoki.
Jak trafił Pan do Monachium i Radia Wolna Europa?
Zdarza się, że jedno spotkanie wywołuje splot najróżniejszych wypadków, które zmieniają całkowicie życie. Gdy w wyniku emigracji znalazłem się w 1969 roku w Wiedniu, poznałem korespondenta Radia Wolna Europa Wacława Pomorskiego, który nagrał ze mną wywiad. Opowiadałem o studenckich protestach w 1968 roku, w których uczestniczyłem jeszcze jako student łódzkiej filmówki. Wywiad usłyszał Nowak-Jeziorański, który akurat poszukiwał nowych współpracowników do radia, spotkał się ze mną i najwyraźniej uznał, że przydam się w zespole, bo mnie zaangażował.
Jaki był był Jan Nowak-Jeziorański? Jak go Pan wspomina z tamtego okresu?
Jan Nowak-Jeziorański był, jak wszyscy wybitni ludzie, postacią kontrowersyjną i złożoną. Był to bez wątpienia człowiek o niezwykłym talencie politycznym, o wybitnych cechach przywódczych. Ale był też dość apodyktyczny, był nadciśnieniowcem. Szybko się irytował, unosił, wrzeszczał, robił się czerwony na twarzy, ale w pięć minut później to wszystko przechodziło, bo robiło mu się przykro. Przepraszał i usiłował rozpędzić te złe emocje. Sam tego doświadczyłem, bo kilka razy spóźniłem się na audycję, aż wreszcie Nowak dostał furii i postanowił mnie wyrzucić dyscyplinarnie z pracy. Ale zaczęły do niego chodzić jakieś pielgrzymki, prosząc, żeby tego nie robił. Pamiętam jak Jan Jasiewicz – reżyser, dawny współpracownik Leona Schillera – poszedł do niego do gabinetu i klęczał przed nim mówiąc, że on tutaj przygotowuje słuchowisko i nie można tego Marchwińskiego zwolnić, bo ja tam mam główną rolę do zagrania. No i oczywiście Nowak się wycofał z tego, a potem zachowywał się tak, jakby w ogóle tego incydentu nie było. Ale oprócz tych spraw dotyczących zespołu, Nowak rozgrywał swoją partię na wielkiej szachownicy, na której centralną rolę grała Polska. Nowak-Jeziorański był człowiekiem o potencjale męża stanu. Gdyby przemiany w roku '89 zastały go jeszcze w pełni sił witalnych, gdyby był trochę młodszy, z pewnością miałby szanse na ogromną karierę polityczną w Polsce. Być może nawet łącznie z urzędem prezydenta, do czego się zresztą znakomicie nadawał.
Mówił Pan, że Nowak-Jeziorański zebrał w Monachium grono wybitnych osobowości. Kto konkretnie przychodzi Panu na myśl?
Byli tam ludzie wybitni, którzy zasłużyli się polskiej kulturze, a o których dzisiaj już się nie pamięta. Pisarze Tadeusz Nowakowski czy Piotr Guzy, poeci Czesław Dobek, Bronisław Przyłuski. Były oczywiście osoby znane jak Włodzimierz Odojewski czy, z młodego pokolenia, Jacek Kaczmarski. Wszystkich ich znałem bardzo dobrze. Z wieloma przyjaźniłem się bardzo blisko. Byli wśród nich ludzie pomnikowi, postacie wręcz historyczne takie jak Ludwik Łubieński, który był najpierw asystentem ministra Józefa Becka, później oficerem do specjalnych poruczeń przy naczelnym wodzu generale Władysławie Sikorskim. Mówiliśmy już o samym Nowaku-Jeziorańskim, ale przecież był jeszcze jeden kurier do kraju Tadeusz Chciuk-Celt oraz inni ciekawi ludzie tacy jak Michał Tyszkiewicz mąż słynnej Ordonki. Oprócz tego jeszcze następca Jana Nowaka-Jeziorańskiego na stanowisku dyrektora Zygmunt Michałowski. To bardzo ciekawa osoba, arystokrata, przeprowadził zespół rozgłośni przez bardzo trudny okres drugiej połowy lat 70. i początku lat 80. Michałowski to bardzo zasłużona postać, niesłusznie zapomniana.
Był Pan głosem Wolnej Europy, poprowadził tysiące audycji. Pamięta Pan jakieś szczególne wydania programu? Wyjątkowe dni w redakcji, wyjątkowe wydarzenia?
Wybór papieża Polaka i wprowadzenie stanu wojennego. Wprowadzenie stanu wojennego z tego względu, że istotą dziennikarstwa jest – jak wiadomo – pozyskiwanie informacji, które potem przekazuje się dalej, docieranie do różnych źródeł i najróżniejszych relacji, aby potem stworzyć w miarę spójny obraz tego, co się dzieje. W naszym przypadku było to trudniejsze niż dla jakiegoś reportera, który jedzie na miejsce i tam robi wywiady z uczestnikami czy świadkami. My musieliśmy te wydarzenia, ten obraz sytuacji, sklejać z relacji innych, którzy byli na miejscu; najczęściej korespondentów zachodnich, ale też i naszych ukrytych współpracowników. Po wprowadzeniu stanu wojennego to nagle się urwało, bo odcięto telefony, kraj został całkowicie odizolowany od świata. Zapanował stan pewnej bezradności. Nie trwał jednak długo, może kilka dni, bo informacje zaczęły w końcu docierać, choć trzeba było o wiele większego wysiłku żeby je zdobyć, lepiliśmy ten obraz ze strzępków wiadomości.
Dziennikarze Rozgłośni Polskiej RWE byli dla władz PRL wrogami, zdrajcami. Ale dla wielu zwykłych Polaków byliście bohaterami. Miał Pan to okazję odczuć przed 1989 rokiem?
Nie, nie sądzę. Nawet nie po 1989 roku. Oczywiście zostaliśmy docenieni, Lech Wałęsa powiedział, że ludziom z Wolnej Europy należą się wysokie odznaczenia. No i posypały się ordery, ja sam dostałem Krzyż Oficerski Orderu Polonia Restituta, co mi bardzo pomaga na przykład w kontakcie z różnymi urzędami, gdy mam problem z załatwieniem wydawałoby się prostych spraw. Wyciągam wtedy order i mówię, że konstytucja nakazuje mi pomóc, co zawsze wywołuje popłoch (śmiech). Ale było znacznie więcej ludzi, dużo bardziej od nas zasłużonych. Chociażby takich, jak moi koledzy z dawnej opozycji demokratycznej, z KOR-u, Jacek Kuroń czy Adam Michnik i tak dalej. To im się należą hołdy, a nam, ja wiem, najwyżej może uznanie.
Praca w Radiu Wolna Europa była walką o wolność słowa, była walką o wolną Polskę. Jak ocenia Pan aktualną sytuację polityczną w kraju?
Myślę że my, a mam na myśli media czy środowiska, które poświęciły się walce o wolność słowa, odnieśliśmy sukces. Historyczny sukces, dlatego że wszystkie próby zmierzające do przywrócenia stanu poprzedniego, to znaczy reglamentowania informacji, filtrowania i ograniczania dostępu obywateli do informacji, spełzły na niczym. Odnieśliśmy sukces, bo ogromna część społeczeństwa doskonale odróżnia prawdę od kłamstwa i stara się szukać obiektywnego sposobu informowania.
Dla wszystkich autokratów jest rzeczą szalenie irytującą, że nie mają pełnej władzy nad umysłami i sądzę, że ci ludzie, którzy znowu próbują nałożyć knebel cenzury na wolność słowa i dostępu do informacji, będą musieli się wyspowiadać któregoś dnia z tego, co robią.
W ostatnich latach Radio Wolna Europa wznowiło nadawanie w niektórych krajach Europy Środkowo-Wschodniej: w Bułgarii, Rumunii, niedawno na Węgrzech. Myśli Pan, że potrzebna jest reaktywacja sekcji polskiej?
Podobno ktoś to podrzucił prezydentowi Joe Bidenowi. Ale czy jest to potrzebne? W Polsce mamy medialną różnorodność, jest mnogość przekaźników informacji, obiektywnych lub w miarę obiektywnych. Oczywiście od przybytku głowa nie boli, ale reaktywacja Rozgłośni Polskiej RWE oznaczałaby konieczność budowy zupełnie nowej instytucji, która nie byłaby już, oprócz nazwy, tym samym, czym była Wolna Europa. To były inne czasy, inne uwarunkowania, inni ludzie. To był inny język, inna kultura dziennikarska. Tego nie sposób odtworzyć, więc chyba nie ma sensu odwoływać się do tej marki. Można najwyżej próbować stworzyć jakiś nowy ośrodek finansowany w ramach tej instytucji Radio Free Europe/Radio Liberty z siedzibę w Pradze, ale to nie będzie Radio Wolna Europa. Ten etap jest zamknięty. To historia którą można opowiadać, ale nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki.
Rozmawiał Wojciech Szymański