Uchodźcy w Turcji: Chaos wpisany w normalność
27 marca 2016Dzieci ubrane w nie pasujące części garderoby, z wyciągniętymi rączkami i z szeroko otwartymi, wygłodzonymi oczami pędzą w kierunku wolontariuszy. Plandeki namiotowe, pod którymi żyją ze swoimi rodzicami, są dobrze ukryte w krzakach. W tle mieni się morze. Wolontariusze w pomarańczowych kamizelkach wołają w kierunku migrantów: taksim, taksim. Z karnistrami z wodą, pieluszkami, fasolową zupą przedzierają się przez trudno dostępny teren. „Taksim” po arabsku „dzielić się”, „nie zatrzymywać wszystkiego dla siebie” jest tam najczęściej w użyciu.
Marzenie o Europie a plastikowa rzeczywistość
Francis de Mik pochodzi z Holandii i chętnie angażuje się w pomoc dla potrzebujących. Wysoka, ładna blondynka jest żoną Turka. Nieopodal stąd mają domek letniskowy. – Słyszałam, że tu pod gołym niebem żyje ciężarna kobieta. Trudno uwierzyć, jakie panują tu warunki – tłumaczy Holenderka reporterowi Deutsche Welle motywy swego zaangażowania.
Z migrantami można porozumieć się tylko na migi. Nikt z nich nie zna tureckiego, niewielu arabski, a angielskiego w ogóle nikt. Większość mężczyzn, kobiet i dzieci pochodzi z Afganistanu. Mają za sobą przebyte 5 tys. kilometrów. Marzenie o życiu w Europie wydaje się być bliskie spełnienia. W rzeczywistości oznacza, jak na razie, życie pod plastikową plandeką.
Elitarna turystyka z migrantami w tle
Rzadko kiedy zderzają się ze sobą na tureckim wybrzeżu Morza Egejskiego dwa tak skrajnie różne światy.
Cesme jest elitarnym miejscem, gdzie wakacje spędza śmietanka towarzyska położonego w odległości 80 km Izmiru i Stambułu. Dla przybywających tam od kilku miesięcy migrantów, miejsce to jest oknem na Europę.
Francis i jej pomocnicy codziennie oglądają na plaży w Cesme te dwa różne światy - w głębi lądu rozświetlone fasady hoteli, a na wprost nich oddaloną o niecałe osiem kilometrów grecką wyspę Chios, którą od tureckiego brzegu dzieli błękitne morze.
I dokładnie w samym środku między nimi koczuje grupka migrantów, jedna z licznych czekających na morskim wybrzeżu, aby przedostać się na grecką wyspę. Od kiedy tureckie władze, policja i straż przybrzeżna zaostrzyły kontrole, dotarcie do celu jest trudne
Gotowość do pomocy i zwykła rutyna
Wielu tubylców oswoiło się już z nieznośną sytuacja migrantów. Ozcan Dogan urodził się w Cesme. – Pomagam im chociażby ze względu na moją córkę. Nie chcę, żeby umierali tu ludzie, i żeby ona musiała to oglądać – mówi wkładając butelki z wodą do bagażnika samochodu wolontariuszy. – To wszystko zaczęło się przed rokiem. Nieprzerwanie napływają tu tłumy migrantów – opowiada.
Dla większości migrantów to koniec podróży. Zostają w Cesne i w okolicach. Ozdan Dogan sprawia wrażenie, że nie po raz pierwszy opowiada obcym o tym, z czym zdaje się już oswoił.
Jak na pikniku, aż przyjdzie policja
Pomimo absurdalnych scen, jakie rozgrywają się na co dzień na wybrzeżu, w samym Cesme nikogo to nie irytuje. Anil Aktas tłumaczy, że przez kilka miesięcy wszystkim opatrzyło się postępowanie z migrantami. – Akurat Cesme przyciąga uwagę przemytników i migrantów – zauważa naukowiec z Uniwersytetu Bilkent w Ankarze. Atkas poświęca swoje badania zmianom socjoekonomicznym na skutek ruchów migracyjnych do Turcji. Szczególnie niepojęte dla niego jest, że całkiem oczywiste stało się to, że przemytnicy wykorzystują hotele położone wzdłuż wybrzeża Morza Egejskiego jako bazy wypadowe do przerzucania migrantów przez morze do Grecji. .
I jest jeszcze inny fenomen dnia codziennego w Cesme i okolicach - pomoc humanitana niesiona przez zwykłych ludzi. Koczujący na plaży Afgańczycy dzielą się sprawnie darami przytaszczonymi przez wolontariuszy. A Francis i jej pomocnicy z tą samą rutyną pakują wypróżnione torby.
Wszystko odbywa się spokojnie, jakby chodziło o piknik pod gołym niebiem. Ale nagle ktoś podbiega i informuje, że zaraz przyjdzie policja. Wybucha panika. Ludzie rozbiegają się we wszystkie strony.
Daniel Heinrich /opr. Barbara Cöllen