Zginęli, bo ratowali Żydów. Brutalne morderstwo Ulmów
10 września 2023PROLOG
„Szukacie czegoś więcej o Eilercie Diekenie?” – pyta tajemniczy pośrednik czwartego dnia po publikacji artykułu o mordercy Ulmów. Zna kogoś, kto posiada kolekcję dokumentów: akt urodzenia Diekena, odręcznie pisany życiorys, dyplomy, nagrody, ordery, prywatne zdjęcia i pocztówki.
Kilkaset stron i fotografii dokumentuje niezakłóconą karierę policyjną Diekena. Prywatne zdjęcia pokazują przystojnego, jasnowłosego mężczyznę w towarzystwie uśmiechniętej żony i dzieci. Z wykonanego ołówkiem portretu uśmiecha się Eilert Dieken w policyjnym mundurze. „Siwak, 2.IV.1942” – tyle wiemy o autorze szkicu.
Pośrednik zna wartość ekskluzywnych pamiątek. Domaga się dwudziestu pięciu tysięcy euro i dyskrecji.
Odsyłamy go do muzeów w Łańcucie i Markowej oraz do Instytutu Pamięci Narodowej. Od nich o kolekcji dowiaduje się Instytut Pileckiego w Berlinie i błyskawicznie ją kupuje.
Do wymiany dochodzi pod Bremą. Na miejsce przyjeżdża dwóch mężczyzn. Pamiątki po Diekenie wyciągają z ciężarówki remontowej – relacjonuje kierująca berlińskim oddziałem Instytutu Pileckiego Hanna Radziejowska. Choć nie mówią, skąd mają pamiątki, Radziejowska przypuszcza, że znalazły się u nich po likwidacji czyjegoś mieszkania lub domu. Na ciężarówce, między mopami a sprzętem do malowania są jeszcze kolekcje kilku innych zbrodniarzy wojennych, a sprzedające je osoby dokładnie przyporządkowały postaci wydarzeniom wojennym w Polsce.
Instytut Pileckiego kupuje kolekcję Diekena za czternaście tysięcy euro. Nieukarany sprawca z Markowej zaczyna być czymś więcej niż tylko nazwiskiem i porucznikiem żandarmerii niemieckiej, który od 1941 roku kieruje posterunkiem w Łańcucie.
Poznajemy jego drugie oblicze.
ZBRODNIA
24 marca 1944 roku. W Markowej, małej wsi w okolicach Rzeszowa, zaczyna świtać. Żandarm dobija się do domu sołtysa: „Wystrzelaliśmy u was Żydów” – mówi Józef Kokot. U Ulmów na polu.
Sołtys Teofil Kielar na rozkaz zwołuje ludzi do kopania grobów i kieruje się w stronę zabudowań Józefa Ulmy. Ma do przejścia około poł kilometra. Po drodze słyszy strzał. Jak się okaże, ostatni z całej serii.
W podwórzu widzi leżące na ziemi dziecko. Dziewczynkę, może dwuletnią. Jeszcze rusza prawą rączką. Tuż obok ciała pięciorga jej rodzeństwa i rodziców – Wiktorii i Józefa. Najstarsze dziecko – Stasia miała prawie osiem lat, Basia skończone sześć, Władzio pięć, Franuś cztery, Antoś trzy, a półtoraroczna Marysia dopiero co nauczyła się chodzić. Kawałek dalej zwłoki Saula Goldmana, znanego w okolicy jako Szall, jednego z ukrywających się u Ulmów Żydów z Łańcuta.
Najbliżej zabitych stoi komendant posterunku niemieckiej żandarmerii w Łańcucie, Eilert Dieken. „Podszedłem do Diekena i zapytałem go: ≫dlaczego zastrzeliliście dzieci?≪, na co ten mi odpowiedział: ≫żeby gromada nie miała z nimi kłopotu≪” – zezna w marcu 1958 roku sołtys Markowej Teofil Kielar.
O to samo zapyta Diekena żandarm Gustav Unbehend. „Jestem komendantem i sam wiem, co robię” – usłyszy.
TROP
18 lutego 2013 roku.
„Wielce Szanowna Rodzino Ulmów!
[…] Jestem córką zmarłego Eilerta Diekena. Na podstawie listów wiadomo mi, że podczas wojny pełnił służbę w Łańcucie. Ku mojej radości wiem, że wyświadczył ludziom wiele dobra. Zresztą niczego innego bym się nie spodziewała […]”.
* * *
List wysłany przez najstarszą córkę Diekena to dla Mateusza Szpytmy ważny trop. Historyk od lat stara się ustalić powojenne losy oprawców z Markowej.
Na ślad komendanta z Łańcuta natrafia przez przypadek. W internecie znajduje krotką historię policji w Esens na północy Niemiec i tam wzmiankę o inspektorze Eilercie Diekenie. Pełnił on służbę w tym miasteczku w latach pięćdziesiątych.
– Postanowiłem skontaktować się z tamtejszym posterunkiem – mówi dr Szpytma.
Podpisane przez dyrekcję Muzeum Zamku w Łańcucie pismo wysyła z datą 8 sierpnia 2011 roku. Pisze o przygotowywaniu muzeum poświęconego między innymi historii rodziny Ulmów i prosi o informacje na temat żandarma Diekena.
Po pewnym czasie przychodzi potwierdzenie, że Eilert Dieken pracował po wojnie na posterunku w Esens. Do pisma dołączono zdjęcia.
Półtora roku później przychodzi list od córki.
– Esens to mała miejscowość, wszyscy się znają. Ktoś z posterunku najprawdopodobniej
przekazał, że interesujemy się jej ojcem i ona, z własnej inicjatywy, postanowiła do nas napisać. W odpowiedzi zaproponowaliśmy spotkanie – mówi Szpytma.
TERROR
W czasie wojny na tereny okupowane przez Trzecią Rzeszę, oprócz wojska i funkcjonariuszy SS, trafia umundurowana policja porządkowa. W większych miastach to policja ochronna, na wsiach – żandarmeria.
Jej funkcjonariusze na co dzień zapewniają bezpieczeństwo władzom okupacyjnym i egzekwują ustanowione przez okupanta prawa. Dokonują egzekucji, aresztowań, łapanek i pacyfikacji.
Funkcjonariusze uczestniczą w szkoleniach propagandowych, na których wpajana jest im nienawiść do Żydów i Polaków.
W takich zajęciach uczestniczy też Eilert Dieken. Latem 1941 roku kończy sześciotygodniowy kurs w szkole policyjnej, rok później jeszcze jeden.
Od 1 stycznia 1941 roku nadzór nad Markową i pobliskimi wsiami obejmuje nowo powstały posterunek żandarmerii w Łańcucie. Na jego czele staje właśnie porucznik Eilert Dieken. Podlegają mu żandarmi: Józef Kokot, Erich Wilde, Gustav Unbehend i Michael Dziewulski. Są znani w okolicy z brutalności.
To Dieken, „Meister” – jak go nazywają – będzie dbał o przestrzeganie okupacyjnego prawa, w tym rozporządzenia o ograniczeniach pobytu w Generalnym Gubernatorstwie. Od października 1941 roku śmierć będzie grozić nie tylko Żydom, którzy opuszczają wyznaczone im getta, ale i osobom, które ich ukrywają.
Takim jak Ulmowie. W Markowej Wiktoria i Józef przyjęli pod swój dach sporą grupę Żydow. Końca wojny oczekiwali u nich: Saul Goldman z czterema synami (to ich w Łańcucie nazywano Szallami), Lea Didner z córką oraz Gienia (zwana Gołdą) Gruenfeld.
TUŻ PRZED ZBRODNIĄ
24 marca 1944 roku. Około pierwszej w nocy przed budynek żandarmerii w Łańcucie podjeżdżają cztery furmanki. Zabierają niemieckich żandarmów – porucznika Eilerta Diekena, Józefa Kokota, Michaela Dziewulskiego i Ericha Wildego – oraz kilku granatowych policjantów. Wśród nich świadkowie rozpoznają potem dwóch – Eustachego Kolmana i Włodzimierza Lesia.
Do Markowej docierają, gdy zaczyna świtać.
ZA ODWAŻNI BYLI
– Stasia uczyła się bardzo dobrze. To była dopiero druga klasa szkoły podstawowej,
więc nie wiadomo, co by się z nią działo, ale wszyscy mówili, że to była zdolna, spokojna i mądra dziewczynka – wspomina Roman Kluz, siostrzeniec Wiktorii Ulmy. – Zresztą, wujek Józef był zdolnym człowiekiem, miał rożne pomysły. Hodował jedwabniki, sadził morwy, przeszczepiał drzewa. Sam sobie skonstruował aparat fotograficzny i robił dużo zdjęć. Ciocia się bardziej zajmowała dziećmi i domem. Przychodziła do nas często, bo mama była jej siostrą.
Ciepły majowy dzień. Rozmawiamy na zewnątrz, za nami pola kwitnącego na żółto rzepaku.
– Ulmowie to była spokojna rodzina. Dom mieli w polach, ale tam się wielu ludzi przewijało. Ulma był takim nowoczesnym rolnikiem, chociaż on tu miał małe gospodarstwo. Przed samą wojną kupił pole na wschodzie, ale nic z tego nie wyszło – mówi Eugeniusz Szylar.
– Co ich zgubiło? – mówi patrząc przed siebie. – Może za odważni byli? Mieli jakieś ostrzeżenia prawdopodobnie, bo ludzie przywozili do nich skóry do wyprawiania, a Żydzi często pomagali w pracach na polu. Inaczej niż u nas. U nas to żaden z tych, których przechowywaliśmy, nie pokazywał się w dzień – wspomina pan Eugeniusz. Jego rodzina także ukrywała w czasie wojny Żydów.
PIERWSZE STRZAŁY
Najpierw do domu Ulmów udają się jedynie żandarmi i granatowi policjanci. Po kilku minutach padają pierwsze strzały. Giną wtedy trzy śpiące na strychu osoby.
Potem furmani są wołani bliżej, a młody chłopak, Nawojski, staje się bezpośrednim świadkiem tamtych wydarzeń.
„Kokot […] w trakcie rozstrzeliwania […] mówił do nas furmanów: patrzcie, jak polskie świnie giną, które przechowują Żydów” – zezna kilkanaście lat później.
Na oczach świadków mordowani są kolejno wyprowadzani na zewnątrz Żydzi.
Potem żandarmi strzelają do Józefa Ulmy i jego żony Wiktorii, wśród krzyku i płaczu dzieci. Zastanawiają się, co z nimi zrobić.
ROZPACZ
– Ze Stasią chodziliśmy razem do drugiej klasy, w ‘44 roku przygotowywaliśmy się do pierwszej komunii. Pamiętam, że w tym czasie nauczycielka kazała dziewczynkom przygotować lalki, a chłopcom łóżeczka dla tych lalek. Stasia, jako moja kuzynka, powiedziała, żebym to ja przygotował łóżeczko dla jej lalki. Dla mnie to nie był problem, bo mój ojciec miał warsztat stolarski, więc było wiele różnych odpadków z drzewa. I ja zrobiłem to łóżeczko, ale nie zdążyłem jej go dać, bo wtedy wydarzyła się ta tragedia. I to łóżeczko tak zostało… – wspomina Roman Kluz.
– Straszna to była rozpacz, nie tylko dla rodziny, ale po prostu całej wsi. To się bardzo szybko rozniosło, wtedy akurat była spowiedź przed Wielkanocą. Ludzie szli do kościoła, a wracając, już wszyscy wiedzieli, że Ulmowie zostali rozstrzelani. Cała rodzina i to siódme dziecko, które się urodziło w mogile – dodaje.
Dla Eugeniusza Szylara był to jeden z najgorszych dni, jaki pamięta z tamtego okresu.
– Miałem wtedy dwanaście lat. Dowiedziałem się w szkole. Wracałem do domu ze łzami w oczach i wyobrażałem sobie, jak Niemcy przychodzą do nas w nocy i strzelają do śpiących, jak u Ulmów. Przestraszyłem się, bo w domu nie zastałem nikogo. Dopiero po chwili przyszedł tata i mówił: „Nie bój nic, już dzisiaj nic się nie stanie”. Poszliśmy spać, ale to nie było spanie. Tata cały tydzień nie spał, chodził koło domu w nocy i pilnował.
„WIDAĆ BYŁO GŁÓWKĘ I PIERSI DZIECKA”
Żydów przebywających u Ulmów najprawdopodobniej wydaje granatowy policjant, Włodzimierz Leś. Kilka dni wcześniej miał przyjechać do Józefa Ulmy pod pretekstem zrobienia sobie zdjęcia. Mógł wtedy sprawdzić, czy Goldmanowie ukrywają się w Markowej. 24 marca 1944 jest na miejscu zbrodni.
Po egzekucji rodziny Ulmów i ukrywanych przez nich Żydów Niemcy plądrują gospodarstwo. Furmankami wywożą garbowane skóry, cenniejsze meble, naczynia i ubrania. Przy zwłokach żydowskiej kobiety znajdą pudełeczko z pierścionkami i łańcuszkami. Jeden z żandarmów schowa je do kieszeni, mówiąc: „Tego mi było potrzeba”.
Przybyli z sołtysem mężczyźni dostają polecenie wykopania dwóch dołów dla szesnastu zamordowanych.
W czasie, gdy chłopi z Markowej zakopują ofiary, Dieken udaje się na tamtejszy posterunek policji granatowej. Krzyczy na komendanta, że pod jego nosem ukrywają mu się Żydzi, a on nic o tym nie wie.
Kiedy jest już po wszystkim, na miejscu zbrodni żandarmi i granatowi wypijają trzy litry wódki, którą wcześniej kazano przynieść sołtysowi. Furmani muszą wypić przynajmniej po jednym kieliszku. „Nie śmie nikt we wsi wiedzieć, ile zostało zastrzelonych ludzi, tylko wiecie wy i ja” – powie naocznym świadkom żandarm Kokot.
Kilka dni później, pomimo zakazu, nocą, kilku mężczyzn z Markowej odkopuje zwłoki Ulmów i wkłada je do prowizorycznych trumien. „Kładąc do trumny zwłoki Wiktorii Ulma stwierdziłem, że była ona w ciąży. Twierdzenie swoje opieram na tym, że z jej narządów rodnych było widać główkę i piersi dziecka” – zezna Franciszek Szylar.
PROCES
Rzeszów, rok 1958. Na sali rozpraw sądu wojewódzkiego zeznaje oskarżony, były żandarm posterunku w Łańcucie Józef Kokot, wydany Polsce przez władze komunistycznej Czechosłowacji.
Zapewnia, że jeśli kogoś mordował, to zawsze z wyraźnego rozkazu Diekena. Ślepe posłuszeństwo, nienawiść do Polaków i Żydów wszczepiano mu bowiem co tydzień na szkoleniach.
„Diabeł z Łańcuta”, jak piszą o nim „Nowiny Rzeszowskie”, zostaje skazany na dożywocie. Umiera w polskim więzieniu w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat.
Ani Eilert Dieken, ani pozostali stacjonujący w Łańcucie żandarmi – Michael Dziewulski, Gustav Unbehend i Erich Wilde – nie zostaną nigdy ukarani.
Za zbrodnię odpowie jeszcze tylko granatowy policjant, Włodzimierz Leś. W kilka miesięcy po mordzie w Markowej polskie podziemie wykona na nim wyrok śmierci.
Mateusz Szpytma ustali później, że przed wojną Goldmanowie utrzymywali dobre kontakty z Lesiem. W zamian za pomoc w ukrywaniu się mieli u niego zostawić część majątku. Leś, obawiając się jego utraty, najprawdopodobniej miał ich zdradzić.
– Pasierbica Lesia wiedziała, że brał udział w morderstwie Ulmów. Jednak – jej zdaniem – był on tak dobrym człowiekiem, że nie mógł donieść. Parę lat po spotkaniu z nią dostałem list podpisany przez „krewnych Lesia”. Napisano tam między innymi, że słyszą moje wypowiedzi o nim i proszą, by brać pod uwagę, że informację wyjawił przez przypadek – mówi nam dr Szpytma.
Prawdę o tym, jak doszło do zbrodni, oprócz żandarmów i Lesia znał tylko sołtys Teofil Kielar. Nie zdradził jej jednak nawet na rozkaz podziemia. Tajemnicę zabrał do grobu.
„BARDZO MIŁY, ZAWSZE SŁUŻYŁ POMOCĄ”
W Esens w Niemczech szukamy śladów Eilerta Diekena. To siedmiotysięczne miasto położone kilka kilometrów od brzegów Morza Północnego i nieodległych Wysp Fryzyjskich.
Książka telefoniczna wskazuje jedenaście osób o nazwisku „Dieken”. Dzwonimy do wszystkich. Część z nich jest za młoda, by pamiętać Eilerta Diekena. Wiemy, że zmarł w 1960 roku.
Ale niektórzy zachowali go w pamięci. „Porucznik policji”, „znaliśmy go tutaj wszyscy” – mówią. Pamiętają, gdzie mieszkał. – Tego domu dzisiaj już nie ma, wybudowano nowy – mówi starsza pani. – Był bardzo miły, zawsze służył pomocą – dodaje.
Również dziewięćdziesięciojednoletni Theodor Sjuts, przez wiele lat kierownik miejscowego oddziału banku, od razu wie, o kim mowa. – Był w policji na wyższym stanowisku. Szanowaliśmy go – przypomina sobie.
Mówi, że Dieken zamieszkał w Esens dopiero po wojnie, ale pochodził z okolicy. Był lubiany, nawet przez młodzież. – To musiał być rok 1951 albo 1952. Nasza paczka świętowała coś na rynku. Był wieczór, około 23.00. Posterunek policji był wtedy w ratuszu. Stało tam małe auto osobowe, było niezamknięte. Nie wiedzieliśmy do kogo należy, ale usiedliśmy w środku. Nagle pojawił się Dieken. Nie zbluzgał nas, nie postraszył karą, tylko stwierdził, że żarty nam w głowie – opowiada Theodor Sjuts.
Jako pracownik banku zapamięta porucznika Diekena jako „solidnego” i „bardzo poprawnego”. Jest wstrząśnięty, kiedy dowiaduje się od nas, jakich zbrodni w Polsce dopuścił się Dieken.
DENAZYFIKACJA Z NAJWYŻSZĄ OCENĄ
Zszokowany jest także Klaus Wilbers, były policjant i burmistrz Esens. To jego rodzinne miasto, zna tu niemal każdego.
Kiedy zaczyna pracę w miejscowej policji, jest rok 1973. Eilert Dieken nie żyje już od trzynastu lat, ale opowiadają o nim koledzy policjanci. Pokazują Wilbersowi zdjęcia. Mówią, że bardzo lubili Diekena.
Wilbers myśli, że musiał on być tak samo autorytarny i surowy jak owi koledzy, którzy zachowali go na zdjęciach. Przypomina sobie, że kursowały wśród nich broszury, wyraźnie nazistowskie. Wprawdzie nieoficjalnie, ale on – młodszy kolega – je zauważył.
O nazistowskiej przeszłości jeszcze się wtedy w policji nie mówi. Nie ma o tym wykładów w szkołach policyjnych ani na kursach dokształcających.
Klaus Wilbers dziwi się, że Eilert Dieken mógł kontynuować karierę mimo popełnionych w Polsce zbrodni.
Przez denazyfikację Dieken przechodzi bez szwanku. Nie ukrywa pobytu w Polsce. W listopadzie 1945 roku podaje w kwestionariuszu, że od 5 czerwca 1940 do 20 lipca 1944 roku był w dystrykcie krakowskim szefem posterunku żandarmerii.
Potem jeszcze dwa razy wypełni stosowne formularze – w czerwcu 1946 i maju 1949 roku, kiedy komisja denazyfikacyjna po raz kolejny prześwietla policjantów.
Dieken nie musi się obawiać. Nie jest ani byłym członkiem NSDAP, ani SS. Podaje tylko przynależność do narodowosocjalistycznej organizacji policjantów i nazistowskiej agencji dobroczynnej NSV. Zaznacza też, że „wierzy w Boga”, ale z Kościoła ewangelickiego wystąpił z powodu podatku.
Komisja do spraw denazyfikacji daje mu najwyższą ocenę – „bez zarzutów”. Dieken może pozostać policjantem.
Pod koniec lat czterdziestych tylko co piąty niemiecki policjant zostaje zwolniony ze służby. Niektórzy z nich powrócą do niej na początku lat pięćdziesiątych. I przez najbliższe ćwierćwiecze będą jeszcze kształtować ten zawód. Jak starsi koledzy Klausa Wilbersa.
KOPERTA
Kilka lat temu córki Eilerta Diekena nie wiedzą jeszcze o zbrodniach w Polsce. W 2013 roku Mateusz Szpytma odwiedza najstarszą z nich. Miłą, starszą panią, nieświadomą tego, co jej ojciec robił w okupowanej Polsce. Spotkanie trwa około dwóch godzin.
– Nie nastawiałem się na to, że jej o wszystkim opowiem. Nie wiedziałem też, jak ona zareaguje, w końcu to była już starsza osoba. Dlatego przygotowałem kopertę, do której włożyłem wszystko, co do tej pory znalazłem na temat jej ojca w Polsce – opowiada Szpytma.
W kopercie są zeznania z procesu Kokota, zdawkowe opisy, gdzie służył i czym się zajmowała żandarmeria.
– Postanowiłem, że jeżeli będzie chciała usłyszeć prawdę o ojcu, to jej powiem. Jeśli nie, zaproponuję pozostawienie koperty i sama zdecyduje, co z nią zrobi – wspomina historyk.
Córka opowiada mu o troskliwym i kochającym ojcu, który w czasie wojny przyjeżdża na urlop do domu i opowiada o przyjaźni z Polakami i o tym, od kogo kupuje coś na targu. Szczegóły pracy w Łańcucie są tajne, a córka nie docieka. Nie docieka też w 2013 roku. Nie pyta historyka o detale. Nie interesuje jej to. Nie mówi też, jakim policjantem po wojnie był jej ojciec. Wspomina jednak o rodzeństwie i o nieszczęściach w rodzinie.
Doktor Szpytma zostawia kopertę. Uprzedza, że informacje w niej zawarte mogą zmienić jej postrzeganie ojca. – Wzięła, podziękowała. Czy przeczytała? Nie wiem.
„TAK GO KOCHAŁA”
Po sześciu latach sprawdzamy, co się stało z kopertą.
Najstarsza córka Grete ma wtedy dziewięćdziesiąt lat. Mieszka w domu spokojnej starości. Nawiązujemy kontakt z jej synem i synową. Byli przez chwilę przy spotkaniu z Mateuszem Szpytmą w 2013 roku.
Grete nie chce rozmawiać o ojcu. – To dla niej zbyt duże emocje – tłumaczy syn. Ona dalej mówi o nim w superlatywach. Powtarza, że był troskliwy i dobry, a ona jego ulubioną córką. Tak go kochała, że synowi nadała imię po ojcu. Wnuk, z którym rozmawiamy, nazywa się Eilert. Przed kilkoma laty sprawdzał w internecie, co historycy piszą o dziadku. Natrafił na opis zbrodni w Markowej.
– Kiedy mówiliśmy teściowej, że jej ojciec nie był tylko takim, jakim go pamięta, nie reagowała – mówi synowa Brigitte. – Trzymała się kurczowo tylko tego jednego, reszty nie komentowała. Nie powiedziała, że to było złe. Jakby nie przyjmowała tego do wiadomości.
Ani Brigitte, ani Eilert nie pytają jej o zawartość koperty, a ona sama im o tym nie mówi.
Ale musi rozmawiać ze swoją młodszą siostrą, Hannelore. „Mama miała tylko dobre wspomnienia o swoim ojcu” – pisze nam córka Hannelore, Ilona, mieszkająca na stałe w USA. Jednak krótko przed śmiercią Hannelore mówi Ilonie z przerażeniem, że Eilert Dieken był odpowiedzialny za śmierć w Polsce całej rodziny. „Była bardzo wstrząśnięta tą wiadomością i wstydziła się, że jej ojciec mógł tego dokonać” – pisze Ilona.
Zakłada, że obie córki Diekena zapoznały się z zawartością koperty. Ilona nie zdąży już o to zapytać swojej matki. Nie porozmawia z nią osobiście. Hannelore umiera latem 2018 roku.
O dziadku Ilona będzie miała tylko jedno wspomnienie: jak kołysze ją na kolanach, paląc przy tym fajkę.
Starszy od Ilony Eilert nie ma prawie żadnych wspomnień na temat dziadka. – To było tak dawno, a ja go prawie nie znałem – odpowiada, kiedy pytamy, czy ta cała zbrodnicza przeszłość zaprząta mu głowę.
Bardziej zastanowi to innego człowieka o nazwisku Dieken, niespokrewnionego z porucznikiem z Łańcuta, z którym rozmawiamy, sprawdzając kolejne numery z książki telefonicznej. Mówi, że wstydzi się tego, co zrobili Niemcy w okupowanej Polsce, i że to wina nie do odkupienia.
ZA PÓŹNO
Eilert Dieken nie odpowie nigdy za zbrodnię w Markowej. Ani za inne, za które był odpowiedzialny jako dowódca posterunku żandarmerii. Centrala Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu zainteresuje się nim dopiero na początku lat sześćdziesiątych, a prokuratura w Dortmundzie otworzy dekadę później dwa postępowania przeciwko niemu i innym policjantom pełniącym służbę w okręgu jarosławskim.
Ostatnie postępowanie prokuratorzy rozpoczną jeszcze w 1990 roku.
Chodzi o mordowanie dziesiątek Żydów i Polaków, akcje pacyfikacyjne w Łańcucie i okolicy, terror siany na co dzień.
Na ukaranie szefa posterunku będzie już za późno. Eilert Dieken umiera we wrześniu 1960 roku, w dzień swoich sześćdziesiątych drugich urodzin.
I minie jeszcze ćwierć wieku, zanim niemiecka policja zacznie badać swoją przeszłość, a jej działalność w Trzeciej Rzeszy stanie się stałym punktem programu nauczania w szkołach policyjnych.
EPILOG
Historia z Diekenem nagle staje się bardzo aktualna. Mieszkańcy Esens, do których dzwonimy, zbierając materiały na temat Eilerta Diekena, zaczynają wypytywać, czy interesujemy się skandalem, który właśnie wybuchł w mieście. Chodzi o nazistowską przeszłość.
Cyrus Overbeck, malarz o irańskich i żydowskich korzeniach, w swoich pracach rozprawia się także z narodowym socjalizmem. Kiedy na początku XXI wieku zadomawia się w Esens, miasto jest z tego dumne. Ma u siebie światowej sławy artystę.
Ale zdarzają się bolesne incydenty. Overbeck jest atakowany, wyzywany od „Żydów”, ktoś rozbija szybę w jego atelier, przebija opony w samochodzie. Artysta co rusz zarzuca miastu, że nie rozprawia się ze swoją przeszłością.
Na koniec zmierzy się jeszcze z miejscowym kolegą po fachu. Hans-Christian Petersen jest synem artysty, który w Trzeciej Rzeszy zrobił wielką karierę.
Wilhelm Petersen należał do ulubionych malarzy Adolfa Hitlera i doszedł do osobistego sztabu Reichsführera SS Heinricha Himmlera. Choć syn dystansuje się od antysemickich wypowiedzi ojca i przyznaje, że ma do niego ambiwalentny stosunek, to już album malarstwa Wilhelma Petersena publikuje w skrajnie prawicowym wydawnictwie. W przedmowie ani słowem nie wspomina o karierze ojca w Trzeciej Rzeszy.
Inne neonazistowskie wydawnictwa drukują na czarnych koszulkach podobizny mężczyzn z Waffen-SS. To portrety autorstwa Petersena seniora.
Cyrus Overbeck publicznie piętnuje Hansa-Christiana. Za forum do tego wystąpienia wybiera nabożeństwo reformacyjne w kościele ewangelickim w Esens. Mówi o „narodowosocjalistycznych kontynuacjach” w mieście. Chce rozpracowania przeszłości, z którym musi się zmierzyć cała społeczność.
Niedługo później Overbeck przestaje się czuć w Esens bezpiecznie. W 2019 roku opuszcza miasto.
O rozliczeniu z przeszłością mówią także Klaus Wilbers i Theodor Sjuts. Były burmistrz zapewnia, że Esens to „otwarte i tolerancyjne miasto”. Nie żadne „brunatne bagno”.
Ale kiedy mowa jest o ofiarach wojny, rozmowa schodzi na bombardowanie miasta przez aliantów. To największe, 27 września 1943 roku, pochłonęło 165 ofiar. W większości dzieci i młodzież, przysypanych w piwnicy miejscowej szkoły.
Mieszkańcy Esens co roku uroczyście upamiętniają ich śmierć.
Fragment książki „Zbrodnia bez kary” (Wydawnictwo M, 2022), która zawiera reportaże i wywiady z projektu o tym samym tytule. Był to wspólny cykl Deutsche Welle, Wirtualnej Polski i Interii w 2019 roku z okazji 80. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej.
Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na facebooku! >>