Elżbieta Penderecka: Mój mąż nie znał słowa "nienawiść"
26 marca 2023DW: 29 marca miną trzy lata od śmierci pani męża. Znamy go wszyscy jako wielkiego kompozytora. Ale jakim był człowiekiem?
Elżbieta Penderecka*: Spędziłam u boku mojego męża prawie 55 lat, więc mogę powiedzieć, że był nie tylko wielkim kompozytorem, ale wielkim człowiekiem o wspaniałym sercu, o wspaniałej naturze. Miał poczucie humoru, był czasami sarkastyczny, ale był niezwykle dobrym człowiekiem. Nie znał słowa "nienawiść". A jak ktoś coś źle zrobił lub zrobił nawet przeciwko niemu, to mówił: "Wiesz, trzeba odczekać, może zmieni zdanie".
Wszyscy wiemy, że był kompozytorem, którego dzieło w dużej mierze też obejmowało utwory o tematyce religijnej. Jaką rolę religia odgrywała w jego życiu?
- Bardzo wielką, dlatego, że wyrósł w domu, gdzie mama była bardzo wierzącą i praktykującą osobą. Mój mąż był również bardzo wierzący, choć nie praktykował w tym sensie, że w każdą niedzielę chodził do kościoła. Mówił: "ja mogę się też w domu pomodlić". Jednak wiara była dla niego bardzo ważna. Dlatego napisał takie utwory jak "Pasja według św. Łukasza". Pamiętam jak dr Otto Tomek, kierownik działu muzyki współczesnej w stacji Westdeutscher Rundfunk w Kolonii dowiedział się o tym i zapytał: "Krzysztof, czy ty jesteś pewny?" A on mówi: "Tak, jestem pewny, chcę napisać pasję, dlatego, że po Bachu nikt nie sięgnął po ten temat. Chcę, żeby ta pasja miała znaczące miejsce w naszej historii, dla nas, w tych trudnych latach".
"Pasja według św. Łukasza" Krzysztofa Pendereckiego uważana jest za jedno z największych dzieł muzyki XX wieku, napisana została na zamówienie Westdeutscher Rundfunk, a prapremiera odbyła się w 1966 roku, a więc w rok tysiąclecia chrztu Polski. Był to więc swoisty pomnik dla chrześcijaństwa w Polsce. To raczej nie było mile widziane przez władze PRL?
- To dzieło było jednak tak wielkie, że zostało zaakceptowane i po prawykonaniu w Niemczech zachodnich 30 marca 1966 roku, trzy tygodnie później, 22 kwietnia, Pasja została wykonana w krakowskiej filharmonii. To jak na te czasy było coś niesłychanego, bo w tym czasie w PRL nie wykonywało się utworów do tekstów biblijnych w jakikolwiek sposób związanych z naszą wiarą.
"Pasja według św. Łukasza" była przełomem w karierze 33-letniego polskiego kompozytora. Mieszkali wtedy państwo w zachodnich Niemczech, gdzie pani mąż wykładał w Wyższej Szkole Muzycznej w Essen. Jak pani wspomina ten czas?
- Na początku było bardzo trudno, bo mogliśmy wyjechać tylko we dwójkę z mężem. Naszemu synowi, który był malutki, odmówiono paszportu. Moja mama mówiła: "Jedźcie razem, a będziecie przyjeżdżać każdego tygodnia". W każdy piątek po godzinach, które mąż miał w Wyższej Szkole Muzycznej, wsiadaliśmy do samochodu, robiliśmy 1200 kilometrów, przyjeżdżaliśmy pod wieczór i wyjeżdżaliśmy późnym popołudniem w niedzielę. Mąż o dziesiątej rano w poniedziałek znowu uczył. Tęskniliśmy za synem, nie mogliśmy go zabrać. Później pomógł nam dobry znajomy mojego męża, który pracował w ministerstwie i powiedział: "Załatwię ci paszport dla Łukasza, ale pamiętaj, gdybyście zostali, to ja stracę pracę".
Czyli udało się uwolnić "zakładnika"...
- Zmieniło się wszystko. Zabraliśmy syna. Później, w kolejnym już roku, postaraliśmy się o paszport dla mojej mamy, pomógł nam ten sam człowiek. Po dwóch latach w Essen wyjechaliśmy do Berlina, gdzie mąż dostał stypendium DAAD.
W Berlinie Zachodnim mieszkali państwo przez dwa lata i poznali tam m. in. Herberta von Karajana, jednego z największych dyrygentów XX wieku i szefa orkiestry Filharmoników Berlińskich.
- To był okres, kiedy mąż bardzo blisko zapoznał się z Karajanem, który wykonywał jego "Polymorphię". Karajan był wtedy już mocno starszym, schorowanym panem. Pamiętam, jak na próbie zapytał: "Panie Krzysztofie (wtedy jeszcze byli per pan), czy ja dobrze dyryguję "Polimorphię"? Dla muzyków orkiestry Filharmoników Berlińskich był to niezwykły gest, bo Karajan nigdy nikogo tak nie pytał.
Karajan był przecież królem batuty, a Krzysztof Penderecki jeszcze stosunkowo młodym kompozytorem. Na ile ta znajomość pomogła mu w dalszej karierze?
- Herbert von Karajan przyczynił się do zamówienia, które mąż otrzymał z festiwalu w Salzburgu na operę "Czarna Maska". Pamiętam, jak przyszedł na próbę generalną i po niej podszedł do mojego męża i powiedział: "Drogi Krzysztofie, szkoda, że już nie mam sił, żeby zadyrygować tym wspaniałym utworem". To pozostało mi bardzo głęboko w pamięci, bo - tak jak pan powiedział - niewątpliwie był jednym z największych dyrygentów świata.
Karajan dopomógł w światowej karierze także innej wybitnej artystce - Anne-Sophie Mutter.
- Z Anne-Sophie Mutter zapoznaliśmy się, gdy mąż pisał drugi koncert skrzypcowy, czyli "Metamorfozy". Prawykonanie odbyło się w Lipsku w 1995 roku pod batutą Marissa Jansonsa. To jest wielka skrzypaczka, dzisiaj bardzo się przyjaźnimy. Ona niezwykle ceniła mojego męża, a mój mąż na jej okrągłe urodziny napisał "La Follię", utwór na skrzypce solo, który ogromnie ceni i gra. Grała też drugą sonatę na skrzypce z fortepianem z Lambertem Orkisem.
Ale nie tylko Karajan pomógł mężowi w karierze. Wielkie znaczenie miał wspomniany redaktor Otto Tomek, no i wydawnictwo muzyczne Schott z Moguncji. Ponieważ po premierze "Pasji" dr Strecker, czyli ojciec obecnego dyrektora i właściciela wydawnictwa Schott, powiedział, że to jest kompozytor, którym trzeba się zainteresować. Mąż wtedy jeszcze był w wydawnictwie Moeck w Celle. I po "Pasji według św. Łukasza" przeszedł właśnie do wydawnictwa Schott.
Moeck to było bardziej niszowe wydawnictwo, które specjalizowało się w wydawaniu utworów kompozytorów polskich na Zachodzie. Schott to już jest to wielkie międzynarodowe wydawnictwo, z którego korzystają muzycy na całym świecie. Można więc powiedzieć, że Niemcy zachodnie były wtedy tą przysłowiową trampoliną do światowej kariery Krzysztofa Pendereckiego. Jak teraz, po jego odejściu, zamierza pani zadbać o jego dziedzictwo?
- Myślę, że została jeszcze ogromna praca do wykonania. Od samego początku poodejściu mojego męża i po powrocie do zdrowia postanowiłam, że będę o to dbać. Zaczęłam układać, przeglądać, segregować. Mąż był wspaniale zorganizowany. Jak zaczęłam szukać w takiej dosyć dużej skrzyni, która stała koło fortepianu, natknęłam się m.in. na szkice do "Fedry" według Racine'a. Z pomocą naszego przyjaciela, wybitnego młodego muzyka pana Jerzego Dybały, została wykonana w listopadzie w Filharmonii Narodowej, prawie w okolicach urodzin mojego męża, nazwijmy to suita z niedokończonych szkiców z opery "Fedra" na chór i orkiestrę oraz solistów. A później była suita, którą mąż przygotował jeszcze za życia, z opery "Król Ubu", wykonana w Bytomiu. Ukaże się ona drukiem w wydawnictwie Schott.
To jest to dziedzictwo niematerialne, duchowe, artystyczne. Natomiast założyli państwo w Lusławicach Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Co będzie z tym centrum i z państwa dworkiem w Lusławicach?
- Lusławice zostały sprzedane, a raczej w dużej części oddane państwu polskiemu, bo takie było życzenie mojego męża. Centrum zostało otwarte w maju 2013 roku po 16 miesiącach budowy z salą koncertową na ponad 600 osób, która może być rozszerzona do 950, więc jest to sala większa nawet od krakowskiej filharmonii, o znakomitej akustyce. Mąż marzył, by było to centrum nie tylko europejskie, ale i takie, gdzie będzie kształcić się muzyczna młodzież z całego świata.
Czy to, że Centrum nosi nazwisko pani męża, oznacza, że grana ma być tam wyłącznie jego muzyka?
- Byłoby wspaniale, gdyby w centrum odbywały się kursy np. interpretacji muzyki Krzysztofa Pendereckiego, kursy dla dyrygentów, kursy dla kompozytorów. Ale mąż zawsze chciał, by grano tam również muzykę wybitnych polskich kompozytorów, muzykę z całego świata. Pan minister Gliński przesłał mi nominację na przewodniczącą Rady Programowej, ale ostatnio ta rada się nie odbyła. Zobaczymy, jak to będzie funkcjonować dalej.
A co z tym słynnym ogrodem, arboretum w Lusławicach, który był wielką pasją Krzysztofa Pendereckiego?
- Lusławice mają być przekształcone w muzeum, powiązane z Europejskim Centrum, ma być możliwość zwiedzania tego miejsca, ogród już jest dostępny dla zwiedzających. Myślę, że w związku z tym to miejsce będzie żyło. Tam są pamiątki po moim mężu, w Centrum powstało archiwum z moich zbiorów domowych, jest dużo korespondencji, część nagród, fotografii, filmów, do których mąż napisał muzykę.
Od samego początku wspierała pani męża, prowadząc jego sekretariat. Organizowała mu pani życie, ale w pewnym momencie zechciała pani wyjść z jego cienia. Jak pani wspomina początki swojej kariery jako organizatorki życia muzycznego?
- Kiedy zostałam poproszona do przewodniczenia radzie programowej Europejskiej Stolicy Kultury Kraków 2000 zrodziła się we mnie chęć stworzenia czegoś własnego. Mąż powiedział: "Absolutnie powinnaś to robić po tych latach, w których mi towarzyszyłaś". Rzeczywiście towarzyszyłam wszędzie mojemu mężowi i wcale mi nie przeszkadzało, że żyłam w jego cieniu. Pomyślałam więc o stworzeniu festiwalu...
... Beethovenowskiego. Dlaczego akurat wybrała pani na patrona Beethovena?
- Akurat wtedy w Święta Wielkanocne przypadała 170. rocznica śmierci Beethovena (1997). Moim marzeniem było stworzyć festiwal, na którym nie tylko wykonywałoby się utwory, ale pokazywało zapis, rozmawiało, prowadziło się spotkania z muzykologami, krytykami na temat właśnie tych wszystkich utworów i było czymś innym niż tylko pójściem na koncert. Pierwszy festiwal trwał sześć dni. Była też pierwsza wystawa, na której pokazaliśmy niektóre manuskrypty Beethovena z Biblioteki Jagiellońskiej.
To chyba nie było łatwe, o te manuskrypty od lat toczy się spór między Niemcami a Polską...
- Nie było, dlatego, że ta sprawa była bardzo, bardzo trudnym tematem zarówno dla strony niemieckiej, jak i polskiej. Miałam wiele spotkań na ten temat. Ale ten króciutki festiwal zakończył się sukcesem. Wystawa się odbyła. Trudne były wystąpienia na tej wystawie, ale nie chcę do tego wracać, bo wszystko zakończyło się pozytywnie, z sukcesem i w tym roku będziemy mieć 27. Festiwal Ludwiga van Beethovena.
Każdy festiwal ma swój temat. Jaki temat będzie przyświecał tej edycji?
- W tym roku tematem jest "East and West", czyli "Wschód i Zachód", więc sięgnęliśmy po muzykę zarówno Beethovena, jak i kompozytorów japońskich, ukraińskich, amerykańskich, niemieckich, ale również i Krzysztofa Pendereckiego. I tak na przykład zaczynamy od Orkiestry Uniwersytetu Sztuki z Seulu, koreańskiej orkiestry, która wykona m.in. "Koreańską symfonię", czyli piątą symfonię mojego męża, a koncert rozpocznie od uwertury "Egmont", czyli od Beethovena. W programie jest kilkanaście koncertów.
A co będzie finałem tegorocznego festiwalu?
- Finał to "Siedem bram Jerozolimy" Krzysztofa Pendereckiego. To naturalnie wielki ukłon w kierunku dziedzictwa i wspaniałej twórczości mojego męża. To była zresztą decyzja nie moja, bo ja w tym wypadku nie chciałam być tą osobą decydującą w stu procentach o finale, ale całej rady programowej, całego naszego zespołu, który ze mną jest od początku, czyli od 1996 roku.
"Siedem bram Jerozolimy" to utwór, który powstał na niezwykłą okazję...
- Jest niezwykły, bo utwór ten powstał z okazji jubileuszu 3000 lat Wielkiego Świętego Miasta Jerozolimy. Został zamówiony przez ówczesnego burmistrza Jerozolimy, pana Teddy'ego Kollka. I proszę sobie wyobrazić, że utwór ten zamówił u Polaka. Był to ogromnie znaczący utwór, bo na scenie znaleźli się: polski kompozytor, niemiecki dyrygent z korzeniami żydowskimi, chóry niemieckie i orkiestra z Jerozolimy. Te stojące flagi - izraelska, niemiecka i polska - miały ogromne znaczenie w 1997 roku. Jest to jeden z największych utworów mojego męża i chcieliśmy właśnie tym utworem zakończyć festiwal.
*Elżbieta Penderecka (ur. 1947) - organizatorka życia muzycznego, twórczyni Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena, laureatka wielu międzynarodowych nagród. Od 1965 roku żona krzysztofa Krzysztofa Pendereckiego, który zmarł w 2020 roku.